- Dla mnie naprawdę nie ma znaczenia, czy stopa bezrobocia wynosi 9,9 proc. czy 10,1 proc. Kiedy się policzy, ile to jest "w ludziach", to naprawdę nie robi żadnej różnicy (...) Te 10 proc. jest okrągłe tylko, jak je wyrazimy w procentach. Nie jest takie, kiedy zamienimy je na liczbę bezrobotnych. A w szczególności nie jest okrągłe, kiedy pomyślimy o ludzkich dramatach, jakie wiążą się z utratą pracy - mówi prof. Joanna Tyrowicz z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego i ośrodka badawczego GRAPE.
- Proszę się nie pogniewać, ale szczerze irytuje mnie to pytanie.
- Z dwóch powodów. Po pierwsze: nie jestem wróżką i nie bawię się w zgadywanki. Skala szoku, jakiego doznała polska gospodarka, cały czas nie jest znana, na dodatek jest ona bez precedensu.
Nie ma nikogo, kto będzie w stanie podać wiarygodne prognozy, bo problemem są same oczekiwania co do dalszego rozwoju sytuacji, ale i przede wszystkim wyznaczenie punktu startowego. Przecież cały czas nie wiem, gdzie jesteśmy. Dane, jakimi dysponujemy, dają nam wyłącznie szczątkowy obraz sytuacji na rynku pracy. Nie wiemy też, czy i jakie instrumenty ad hoc wprowadzi rząd.
Chcemy stworzyć sensową miarę, która będzie dobrym punktem wyjścia do prognoz dla menedżerów, analityków i wszystkich tych, którzy - zanim podejmą ważne decyzje - rozglądają się dookoła, by ocenić sytuację.
Przecież, jeśli ktoś planował jesienią założyć nowy biznes, np. przedszkole albo salon urody, to nie może kierować się przy takich decyzjach tylko czerwonym paskiem o liczbie zachorowań. Jak ktoś zamierzał podjąć studia podyplomowe albo zmienić pracę, też ma prawo żądać zupełnie podstawowych danych, a nie tylko oglądać się na historie znajomych z jego czy jej "bańki".
A drugi powód?
- Dla mnie naprawdę nie ma znaczenia, czy stopa bezrobocia wynosi 9,9 proc. czy 10,1 proc. Kiedy się policzy, ile to jest "w ludziach", to naprawdę nie robi żadnej różnicy. O ile jestem w stanie zrozumieć analityków rynkowych wyliczających jakieś progi oporowe kursu walutowego czy ceny akcji, o tyle statystyki dla osoby, która w rejestrach urzędu pracy rejestruje się jako przejście z 9,99 proc na 10,0 proc., naprawdę nie ma znaczenia. Ona nawet nie wie, że przebiła poziom dwucyfrowy!
Myślenie, czy w Polsce jest bezrobocie poniżej, czy powyżej 10 proc., to wyłącznie szukanie „ładnej” liczby, która będzie dobrze wyglądała w mediach. Te 10 proc. jest okrągłe tylko, jak je wyrazimy w procentach. Nie jest takie, kiedy zamienimy je na liczbę bezrobotnych. A w szczególności nie jest okrągłe, kiedy pomyślimy o ludzkich dramatach, jakie wiążą się z utratą pracy.
Może ma to najzwyczajniej w świecie takie znaczenie, że jednocyfrowe bezrobocie pokazuje, że z perspektywy pracowników sytuacja jest dużo lepsza, niż jakby było ono większe. Do tego, kiedy mówimy o bezrobociu jednocyfrowym, sam wydźwięk jest bardziej optymistyczny i działa na wyobraźnię.
- Ale dla kogo bardziej optymistyczny? Dla tego, kto szuka pracy i nie może jej znaleźć? Dla tego, który musi zwolnić pracownika, bo popyt spada?
Stopa bezrobocia nie jest tak kluczową zmienną, jakby może się wydawać; nawet przy negocjacjach płacowych, jeśli którakolwiek ze stron chce używać argumentu związanego z bezrobociem, musi mówić o kandydatach na konkretne miejsce pracy w konkretnym miejscu, a nie masie osób w innych powiatach czy zawodach.
Dlatego dyskutowanie, czy w 2020 roku wskaźnik zatrzyma się na poziomie 9,9 czy 10,1 proc. nie ma większego sensu. Może kiedy chcemy kupić nową lodówkę i kosztuje ona 1999 zł, to rzeczywiście to bardziej przekonujące przy decyzji o zakupie niż 2000 zł, ale nie ma takiego zjawiska w odniesieniu do stopy bezrobocia.
Wspomniała pani o liczbie ludzkich dramatów, jakie stoją za utratą pracy. Z waszego badania wynika, że przez skutki epidemii pracę straciło dużo więcej osób, niż podają dane rejestrów urzędów pracy. Ile dokładnie?
- Musimy pamiętać, że dane z rejestrów urzędów pracy – w dobie epidemii i w normalnych czasach też – nie informują o wszystkich bezrobotnych, a jedynie o osobach, które straciły pracę, spełniają kryteria rejestracji i poszły się zarejestrować do urzędu pracy. To zupełnie nie to samo, co bezrobocie w badaniach ankietowych, których wyniki za II kwartał 2020 GUS opublikuje dopiero pod koniec sierpnia.
Według naszych badań ankietowych, rejestracja w urzędzie pracy jest teraz nadzwyczajnie rzadka. Normalnie rejestruje się około połowa osób poszukujących pracy, dziś - poniżej 20 proc. Bierze się to z wielu powodów czynników - m,in. początkowo urzędy pracy były pozamykane, a nie wszyscy mają ePUAP, żeby zarejestrować się elektronicznie.
Teraz urzędy są zajęte tarczami antykryzysowymi, bo ustawodawca uznał, że z tym dodatkowym obciążeniem sobie świetnie poradzą bez żadnego wsparcia. No i nie ma w nich ofert, bo rynek pracy zastygł. Nawet pracodawcy, którzy prawdopodobnie mogliby zwiększać zatrudnienie, wstrzymują się z rekrutacjami, aż sytuacja się choć trochę wyklaruje.
Możemy spodziewać się w urzędach takich kolejek, jak w przypadku poprzednich kryzysów?
- Proszę pamiętać, że zupełnie inny jest powód, dla którego ktoś znalazł się w grupie osób niemających pracy, chcących ją mieć i aktywnie szukających (to bezrobotny według badań ankietowych), a osoby bezrobotnej zarejestrowanej. Obecnie ponad połowa ludzi, które nie mają pracy, a chcą ją mieć, nie rejestruje się. Dotyczy to głównie młodych, z wyższym wykształceniem - i to, co robią, ma sens, bo oferty w PUP nie są skierowane do tej grupy.
Na przykład w Warszawie takich ogłoszeń jest zaledwie 15 procent. A zatem jeśli ktoś nie musi się zarejestrować dla ubezpieczenia zdrowotnego, to po co mu cała zabawa z wycieczką do urzędu pracy? W grupie ankietowanych w kwietniu w badaniu Diagnoza+ nie zarejestrowało się aż 80 proc.
W przypadku części osób rejestracja nawet nie jest możliwa: część pozostaje w okresie wypowiedzenia (może się zarejestrować jedynie jako poszukujący pracy, ale nie jako bezrobotni), część prowadziła działalność gospodarczą - musi odczekać miesiąc od momentu zawieszenia czy jej zamknięcia.
W wynikach pierwszej edycji badania wyczytałam, że prawie połowa osób, które straciły pracę, nie szukała jej. Dlaczego?
- Nasze badanie dotyczyło końcówki kwietnia, kiedy cała gospodarka była w pełnym lockdownie. Bardzo nam zależało, by zdążyć z badaniem w tym okresie, bo bez zmierzenia dna nie wiedzielibyśmy, kiedy i jak mocno się od niego odbiliśmy.
Pamiętając, że mowa o końcu kwietnia: trudno się tym ludziom dziwić. Jak mieli szukać pracy? Wszyscy siedzieliśmy zamknięci w domach - jak tu rozmawiać z kimkolwiek o robocie, jak się dowiedzieć, że ktoś potrzebuje nowych ludzi?
Proszę pamiętać, że przeciętna polska firma, kiedy szuka pracownika, najpierw robi to przez polecenia, a potem przez ogłoszenia w prasie. To dwa najbardziej popularne kanały. Obydwa były trudno osiągalne w kwietniu, gdy dominował lockdown.
Odkąd bezrobocie zaczęło spadać, coraz głośniej mówi się o konieczności reformy urzędów pracy. Teraz z dnia na dzień na pracowników tych instytucji spadł ogrom zadań: idzie nie tylko o nowych bezrobotnych, ale również o część obowiązków z antykryzysowej tarczy. Poradzą sobie?
- W Polsce działa 380 powiatowych urzędów pracy i każdy z nich jest inny. Jedne są bardzo dobrze prowadzone i zorganizowane, mają rozsądne przywództwo. Są w stanie działać sprawnie - mimo często kuriozalnych zapisów ustawy o promocji zatrudnienia i promocji rynku pracy. Ale nie wszystkie placówki takie są.
Dlatego nie chcę udzielać ogólnej odpowiedzi na pani ogólne pytanie. Jakie tutaj kryterium mamy zastosować, żeby ocenić, że któryś urząd sobie poradził? Kto ma być zadowolony? Nadzorujący starosta? Dyrektor? Pracodawcy? Osoby bezrobotne?
Druga sprawa: jeśli chodzi o zatrudnienie pracowników merytorycznych w PUP-ach, to od 2004 roku – jeśli nie wcześniej - widać nieustający taniec postu z karnawałem. Kiedy rośnie liczba bezrobotnych, to PUP-y - według przepisów ustawy - mają mieć więcej pracowników. Starostowie załamują ręce, myślą, skąd wezmą takich z odpowiednim wykształceniem, spełniających wszystkie kryteria. Kiedy bezrobocie spada, to starostowie od razu chcą na pracownikach oszczędzać . Rachu-ciachu - zwalniamy. Nie liczy się doświadczenie, wiedza, umiejętności!
Proszę sobie wyobrazić, gdyby pani tak prowadziła własny biznes, gdzie by pani doszła… To tak nie działa.
Musi minąć trochę czasu, nim nowe osoby zaczną dobrze wykonywać swoje obowiązki. Dlatego dopóki starostowie nie zaczną poważnie traktować urzędów pracy, myśleć o nich, jak o swoich partnerach, nie zaczną wyznaczać im jasno określonych celów i ich egzekwować, a jednocześnie nie będą zapewniać środków na realizację tych celów, dopóty dobrze nie będzie.
Pamiętajmy też, że w ustawie o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy – czyli ustawy, która dla PUP-ów jest jak konstytucja – wymienia się obowiązki urzędu - kolejne obowiązki jako kolejne literki, od a do i czy jeszcze dalej w alfabet. Pierwsze ileś obowiązków na liście jest obciążone sankcjami za ich niespełnienie, ale dotyczy to takich obowiązków jak składanie sprawozdań.
Pomoc w znalezieniu pracy jest ostatnia na liście i jej nieświadczenie w praktyce nie obciąża żadna sankcja. Rozsądny pracownik PUP stanie na głowie, by nie nawalić z dokumentami czy raportami;wie, że jeśli nie zdąży w tym ferworze udzielić pomocy w znalezieniu pracy, to włos mu z głowy nie spadnie. Łatwiej oceniać PUP, mając pełniejszy obraz tego, w jakich funkcjonują warunkach.
Mówi pani o jasno sprecyzowanych celach dla urzędów pracy. Jak pani je widzi? Czym powinny zajmować się PUP-y?
- Ponieważ od lat powtarzam to samo i nic się nie zmienia, to zrozumiałam, że nie ma żadnego znaczenia, co sądzę o celach dla publicznego systemu pośrednictwa pracy.
Zmianę mentalną musi przejść ustawodawca, a on na razie skupia się na tym, by zmusić urzędy pracy, które są przecież na końcu "łańcucha pokarmowego" tego systemu, do ogarniania najbardziej wybujałej biurokracji. Jak naucza Bank Światowy: jeśli nie umiesz naprawić instytucji, to ją uzupełniaj jakąś inną, lepszą instytucją.
Nie byłoby dziś skutecznym rozwiązaniem w Polsce wyrzucenie całej ustawy o promocji zatrudnienia do kosza, bo tysiące ludzi w PUP, których od niemal 20 lat zmuszamy do przekładania kartek między kupkami i pilnowania sprawozdań, nie zmienią się magiczną mocą nowego prawa w społeczników z sercem na dłoni wspierających osoby bezrobotne.
Żeby zaczęła się zmiana, musimy ich działania uzupełniać funkcjonowaniem instytucji, które mają właściwie ustawione bodźce. Jeśli zaczniemy dołączać do PUP-ów - we wszystkich powiatach, nie tylko dużych miastach - partnerów, którzy są w stanie świadczyć wysokiej jakości usługi pośrednictwa pracy, stopniowo wszyscy nauczą się, jak wspierać bezrobotnych.
Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na problem kompetencji. Żeby zatrudnić kogoś w PUP na stanowisku np. pośrednika pracy, trzeba znaleźć mieć kandydata ze skończonymi odpowiednimi studiami. Prowadzi je kilka uczelni w całej Polsce. A zatem taka osoba ma 25 lat, jest świeżo upieczonym absolwentem szkoły wyższej uczelni i zabiera się za szukanie pracy. Od razu trafia do PUP jako pośrednik pracy, bez doświadczenia w szukaniu pracy i z niezbyt wielkim doświadczeniem życiowym. Taki ktoś ma zerową wiedzę o tym, jak działa w praktyce lokalny rynek pracy; wnioskuje o tym na podstawie opinii kolegów z pracy i - ewentualnie - własnych doświadczeń. Po kilku latach staje się... doświadczonym pracownikiem urzędu pracy. Pytanie, czy i jak urosło jej doświadczenie w pośrednictwie pracy?
Jak by tego mało, jesteśmy jedynym krajem na świecie, w którym ustawodawca rozdziela doradztwo zawodowe i pośrednictwo pracy: to dwa osobne kierunki studiów i dwa osobne zawody. Tylko u nas doradca nie może pomóc w znalezieniu pracy, a pośrednik - doradzić, jaki zawód warto wykonywać.
W czasie pandemii odnotowaliśmy bardzo duże zainteresowanie pracą zdalną. Co z niej zostanie? Myślałam, że ludzie nie będą mieli oporów przed wprowadzeniem tego rozwiązania na stałe. Tymczasem wiele firm nie chce o tym słyszeć. Jak mówią ich prezesi, lubią mieć podwładnych pod ręką...
- Nie ma jednego rozwiązania, które jest dobre dla wszystkich. W naszym społeczeństwie przyjęliśmy, że wszyscy przychodzą do pracy. To dla nas norma. A nasza psychika działa tak, że jeśli uważamy, że coś nie jest normą, to chcemy jak najszybszego powrócić do normalności. Nie dziwi mnie, że tak się dzieje.
Jeśli nie model wyłącznie zdalny, to może mieszany? Pracownik będzie mógł pojawiać się w biurze w konkretne dni.
- Badania wskazują, że są grupy stanowisk i typy pracowników, dla których praca zdalna jest pożądana, atrakcyjna, po prostu: ma plusy.
Jeżeli mówimy o miejscach pracy, które przed pandemią nie miały możliwości wyboru pracy zdalnej, to obecna sytuacja może być zachętą do ich utrwalenia - wedle obserwacji „spróbowaliśmy, bo nie było innego wyjścia, wyniki są pozytywne, możemy działać tak dalej”. Jednak nie wydaje mi się, by taki kierunek mógłby stanowić większość.
Dlaczego?
- Kiedy w warunkach kontrolowanego eksperymentu przeniesiono część pracowników na home office, to niektórzy deklarowali wysoki poziom dyskomfortu psychicznego związanego z wykonywaniem pracy w samotności.
Po drugie: okazało się, że te osoby, które pracowały z domu, miały mniejszą szansę awansu niż ci, którzy - choć pracowali gorzej - byli pod ręką szefa. Nie ma w tym nic dziwnego. Ludzki mózg lepiej reaguje na to, co widzi niż na to, czego nie widzi. Gdy zatem widzi pracownika zakasującego nieustannie rękawy na miejscu, to często na poziomie kognitywnym nie dopuści do świadomości wiedzy, że inna osoba pracująca z domu osiąga jeszcze lepsze wyniki.
Są natomiast takie stanowiska, gdzie współpracy w zespole i ścieżki kariery za bardzo nie ma. Wtedy, jeśli to technologicznie możliwe, praca zdalna może się sprawdzić. Na pozostałych stanowiskach ta forma pracy działa na niekorzyść pracowników. Widząc to, nie będą oni chcieli tracić możliwości rozwojowych.
Do tego dochodzi życie osobiste. W warunkach, kiedy dwoje dorosłych, kobieta i mężczyzna, przebywają razem w domu, a do tego na terenie gospodarstwa domowego jest też dziecko wymagające opieki, to w sensie statystycznym zdolność wykonywania obowiązków domowych nie jest równa.
Jeśli obowiązki związane z opieką nad dzieckiem spadną na kobietę, wtedy i pracodawca kobiety jest "nieszczęśliwy", i ta kobieta jest nieszczęśliwa, więc praca w domu będzie ograniczana przez obie strony. Według Diagnozy+, ponad 40 proc. osób pracowało z domu w czasie najsilniejszego zamknięcia naszej gospodarki, a naprawdę trudno oczekiwać, że to dobre rozwiązanie dla połowy pracowników.
Możemy się spodziewać, że jesienią, wraz z wygaśnięciem wsparcia z tarczy, ruszy druga fala zwolnień i liczba bezrobotnych wzrośnie skokowo?
- Ta forma funkcjonowania tarczy wymusza na pracodawcach zachowanie zatrudnienia w „głowach”, a nie w „godzinach”. To bardzo ważne, bo oznacza, że dziś pracodawca nie może zwolnić człowieka, ale może mu zmniejszać wymiar czasu pracy i wynagrodzenie.
Takie rozwiązanie jest nieatrakcyjne dla obu stron. Dla pracodawcy, jeśli zadania wymagają pracy zespołowej, trudność polega na tym, że przy pracy na część etatu może nigdy nie mieć w tym samym czasie w pracy całego zespołu razem. Dla pracowników zmniejszenie czasu pracy wiąże się zaś ze zmniejszeniem wynagrodzenia.
Płace w Polsce nie były bardzo wysokie, więc ich obniżanie zmniejsza atrakcyjność zatrudnienia. Pamiętajmy, że praca prowokuje koszty stałe – dojazd, zapewnienie opieki nad dziećmi. Dla części osób zbyt niska płaca może być argumentem, by nie zarabiać w ogóle.
Z tego, co pani mówi, wyłaniają się same negatywne skutki tarcz. Te rozwiązania nie mają sensu?
- To pytanie, na które wolałabym nie udzielać definitywnej odpowiedzi - z wielu powodów. Do plusów na pewno zaliczam to, że w strachu wszyscy przesadzają, pracodawcy na przykład "nadreagują" ze zwolnieniami - by zwiększyć prawdopodobieństwo, że firma przetrwa i miejsca pracy dla choć części zespołu zostaną uratowane.
Tarcza w pewnym sensie ułatwia przeprowadzenie ich na drugą stronę „mostu niepewności”. W praktyce daje pracodawcom więcej argumentów, by nie zwalniali w nadmiarze. W takim ujęciu tego typu instrumenty mają szansę powstrzymać spadek bezrobocia.
Czyli dzięki Tarczom uratowaliśmy 5 milionów miejsc pracy, jak to niedawno ogłosiła minister pracy Marlena Maląg.
- Mając na uwadze, że w Polsce pracuje najemnie około 12 milionów osób i ok. 1 milion osób samozatrudnionych poza rolnictwem, to podawanie takich liczb jest całkowicie pozbawione sensu.
Wydaje się to dość oczywiste, ale może mimo wszystko warto powtórzyć: żadna tarcza nie ratuje miejsc pracy. Popyt spadnie, czeka nas recesja, pracodawcy będą zwalniać.
Tarcze motywują pracodawców, by przesunęli moment decyzji na jesień, kiedy może sytuacja przestanie wyglądać aż tak dramatycznie, więcej będzie wiadomo o sytuacji u naszych partnerów handlowych itp. Ale zwolnienia nastąpią i tym, którzy stracą pracę, szczerze mówiąc, będzie wszystko jedno, czy doszło do tego w maju, lipcu czy wrześniu.
Ustalmy sobie pewne proporcje... Wszystkie wydatki rządowe – razem z emeryturami, armią, obsługa długu publicznego itp., - to nieco ponad 40+ proc. naszego PKB. Nasz eksport sięga 60 proc. PKB. Jeśli zestawić te dwie liczby, widać od razu, że na przykład spadek popytu zewnętrznego o 10 procent (czyli o 6 punktów procentowych) to więcej niż wydatki na transfery społeczne (poza emeryturami).
Rząd, nawet gdyby miał skąd brać pieniądze, nie jest w stanie powstrzymać recesji przychodzącej z zewnątrz. Podobnie jest z popytem wewnętrznym; w Polsce konsumpcja to ok. 80 proc. PKB.
Proszę sobie samemu zadać pytanie: jakiej skali dostosowania w zakupach naszego własnego gospodarstwa domowego rząd jest w ogóle w stanie zasypać? Nie unikniemy zwolnień, możemy tylko minimalizować skalę paniki i niemądrych decyzji podejmowanych przy tej okazji.
KOMENTARZE (1)