Irinę spotykam w pociągu. Jedzie z 14-letnim synem Vanią do Zabrza. Z Charkowa. Jej drugi syn, dwudziestoletni, jest we Lwowie – nie mógł opuścić Ukrainy. Pokazuje mi na komórce „świeże” zdjęcia swojego miasta. Bez łez może patrzeć na dwa pierwsze, później przeprasza i mówi, że nie da rady, że za dużo emocji.
- Wiesz, to było miasto pełne studentów. Piękne. Dziś sama widzisz – mówi. Jadę z nimi dalej, niż wstępnie planowałam. Nie znają Śląska. Śledzą mapy Google'a. Wysiadamy na dworcu, proponuję podwózkę.
- Tak długo jechaliśmy. Musimy się przejść. Dziękujemy – mówi. Wymieniamy się numerami telefonów, proszę, by pozwolili sobie pomóc. Pozwolili.
W Charkowie była nauczycielką matematyki i fizyki. Z wykształcenia jest inżynierem energetykiem. W Polsce szukać będzie pracy. Dużo poniżej swoich kompetencji. Barierą jest język. Polski dopiero poznaje, choć powtórzenie nazw Jaworzno Szczakowa czy Krzeszowice poszło jej dość dobrze.
Takich rodzin jak Iriny są w Polsce dziesiątki, a może setki tysięcy. Zgodnie z wyliczeniami Straży Granicznej w niedzielę 6 marca przez polsko-ukraińską granicę przeszedł milionowy uchodźca. Część z nich zostanie w Polsce. Ma tu rodzinę, przyjaciół. Część, tak jak Irina, będzie budowała swoje życie od nowa. Dla niektórych Polska jest tylko przystankiem.
Na przejście w Medyce podstawiane są busy (fot. PTWP)
Ania przyjechała do Przemyśla z Dniepru. Gdy pytam, czy chce wrócić na Ukrainę, w jej oczach widać radość i ogromną nadzieję. Wraz z synem jechała dwa dni do Polski. To nie koniec jej podróży.
- Jedziemy do córki, do Strasburga. Co dalej? Nie wiem. Chcemy pracować, dla nikogo nie chcemy być problemem – mówi.
To, co łączy tych, z którymi rozmawiałam na polsko-ukraińskiej granicy, to wiara, że sytuacja na Ukrainie jak najszybciej pozwoli im wrócić do siebie.
Ustrzyki Dolne
- Wie pani, my jesteśmy małą miejscowością. Mało kto zostaje tu na dłużej. Jeśli ktoś przekroczył granicę w Krościenku, to jeśli szedł piechotą, zostawał tu na noc i wyjeżdżał. Jeśli samochodem, to zatrzymywał się może na chwilę – mówi kasjerka miejscowego sklepu.
Faktycznie, mijanych ukraińskich tablic rejestracyjnych nie jest zbyt wiele. W miejscu, w którym nocuję (kilka kilometrów za Ustrzykami Dolnymi) jeden dom zajmowali ci, którzy uciekli przed rosyjską inwazją. Kobiety, dzieci i osoby starsze. Część z nich wyjechała dzień później. Na ich miejsce przyjechali kolejni.
Sytuacja wygląda poważniej na granicy w Krościenku. Tu samorząd przy współpracy ze służbami przygotował punkt, w którym ci, którzy granicę przekroczyli, mogą się ogrzać, zjeść, odetchnąć. Miejsce powstało w kilka godzin. Podobnie jak punkty recepcyjne w miejscowościach Łodyna i Równia.
- Mieliśmy w swoich zapasach gminnych budynek, który bardzo szybko mogliśmy przystosować do zaistniałej sytuacji. Jesteśmy od tego, żeby działać. Działać szybko i tak, by ta pomoc miała odpowiedni skutek - mówi wiceburmistrz Ustrzyk Dolnych Michał Wnuk, z którym spotykam się na granicy.
Ruch w Krościenku jest płynny. Na tych, którzy granicę przekraczają pieszo, często czekają już bliscy, rodzina lub zupełnie obcy ludzie, którzy postanowili przyjąć do siebie migrantów. Jeśli muszą czekać, są namioty, w których można się ogrzać, kuchnia polowa. Ci, którzy potrzebują pomocy, przewożeni są do punktów recepcyjnych.
Punkt na przejściu granicznym w Krościenku (fot. PTWP)
Przemyśl
Powagę sytuacji czuć w Przemyślu. Zakorkowane ulice, wiele samochodów na obcych rejestracjach (nie tylko polskich, czy – co zrozumiałe – ukraińskich). Wystarczy wejść do miejscowego McDonald'sa, by zauważyć, że coś jest nie tak. Widać tu dziennikarzy mówiących w (prawie) każdym języku świata. Ale przede wszystkim widać zmęczone podróżą kobiety i dzieci. Te pierwsze często uśmiechają się przez łzy. Wszystko po to, by ci drudzy nie czuli, jak trudna jest sytuacja.
McDonald's jest też często miejscem spotkań tych, którzy potrzebują domu, z tymi, którzy mogą zaoferować transport czy nocleg.
Po drugiej stronie, na ulicy Lwowskiej, zorganizowano punkt charytatywny. To tu, w hali po byłym hipermarkecie Tesco, działa punkt noclegowy dla uciekających z Ukrainy. Dziennikarze do niego nie wejdą. Przed budynkiem prywatne samochody, wolontariusze, namioty.
Andrii Greits tłumaczy mi, że na placu w pierwszym rzędzie jest jedzenie.
- Któregoś dnia przyjechał mężczyzna, który robił pizzę. To była najlepsza pizza, jaką jadłem – zdradza.
Dalej mamy ubrania, buty. Gdzieś są zabawki dla dzieci. Jest punkt medyczny.
Andrii pracuje w rekrutowozie firmy Personnel Service. To specjalny samochód, który „w czasach pokoju” oferowałby przybyłym do Polski Ukraińcom (ale nie tylko) pracę. Dziś pełni rolę miejsca, w którym zmęczeni podróżą mogą się ogrzać (temperatura w ostatnich dniach spadała poniżej zera), naładować telefon. Kobiety z małymi dziećmi mają specjalny pokój, w którym mogą przebrać dziecko, nakarmić, podgrzać słoiki, które także dla nich przygotowano.
- Ciężko jest na to patrzeć. Chcemy ich wspomóc, jak tylko możemy. Jeśli ktoś potrzebuje czegoś, czego akurat ja nie jestem w stanie zrobić, szukam osoby, która mu pomoże – podkreśla Andrii. Choć na jego twarzy widać zmęczenie, pomaga każdej osobie, która podchodzi.
Z przyjeżdżających z przejść granicznych autobusów wychodzą zmęczone, często kilkudniowymi podróżami, rodziny. Z maksymalnie kilkoma walizkami (przy dużym szczęściu) i maskotkami.
Maskotki to zresztą jedna z tych rzeczy, które wbijają się w pamięć najbardziej. Jedna. Być może ta ulubiona. Być może ta, którą można było zabrać najszybciej. Być może ta najbardziej poręczna. Być może to wcale nie jest maskotka zabrana z domu. Maskotki to bowiem jedna z tych rzeczy, którą Polacy przekazują, przygotowując paczki dla uciekinierów ze Wschodu.
Przejście graniczne w Medyce (fot. PTWP)
Przy charakterystycznym czerwonym samochodzie spotykam Katię. Do Polski przyjechała z córką i dwoma synami. Jedzie z Krzywego Rogu (obwód dniepropetrowski, 7. najliczniejsze miasto Ukrainy) do Gdańska. Gdy opowiada nam o swojej podróży, łamie jej się głos.
- Mężczyźni zostali. My trafiliśmy tu. Jedziemy do mojego brata, do Gdańska. Jeśli wszystko się ułoży i będziemy mieli do czego wracać, pewnie wrócimy. Teraz musimy się tu odnaleźć, chcę pracować, dzieci muszą iść do szkoły – mówi.
Skalę dramatu widać w punkcie na Lwowskiej, jednak to dopiero wizyta na przemyskim dworcu pokazuje, z iloma prywatnymi tragediami mamy do czynienia.
Przed dworcem kolejowym w Przemyślu widać dziennikarzy, widać osoby, które z rożnych części kraju i Europy przyjeżdżają, żeby zabrać często zupełnie nieznane im osoby do swoich domów czy miast.
W środku służby medyczne, mundurowe, wolontariusze i dziennikarze mieszają się z tymi, którzy uciekają przed wojną wywołaną przez Rosję. W jednym z pomieszczeń jest punkt recepcyjny. To tu ci, którzy chcą pomóc, łączeni są z tymi, którzy tej pomocy potrzebują.
O pomoc poproszono także nas. 3-osobowa rodzina z psem nie ma gdzie się podziać na noc. Do Przemyśla przyjechali rano z Odessy. Za nimi dwa dni podróży.
- Jesteśmy wdzięczni za to, jak o nas dbacie. Za to, jak troszczycie się o nas, nasze zwierzęta. Na plakatach jest napis „możecie czuć się bezpieczni” i tak jest – wyjaśnia Dana.
Rodzina Dany przyjechała z Odessy z bagażami mieszczącymi się w sklepowym koszyku (fot. PTWP)
Czy zostaną w Polsce? Wiele wskazuje, że tak.
- Po pierwsze chcemy się tu odnaleźć, później pracować. Chcemy być samodzielni, nie chcemy być na niczyim utrzymaniu. Gdzie jedziemy? Sopot, Gdańsk? Nie wiemy jeszcze – dodaje Dana.
Gdy ja próbowałam po polsku sprawdzić, czy jest szansa na nocleg dla rodziny Dany, wolontariusze z punktu recepcyjnego szukali miejsca dla sześcioosobowej rodziny.
Spływające z całej Polski oferty zapisywane są na kartkach. Dziś niemożliwe jest wręcz stworzenie i uzupełnianie tabeli w excelu. Każda kartka sprawdzana jest ręcznie. Na każdej tabelka, a w niej informacje: ile osób można przyjąć, jakie warunki lokalowe, czy akceptujemy zwierzęta i przede wszystkim skąd dana osoba jest. Prawdziwa mapa dobroczynnej Polski. Od północy do południa, od wschodu do zachodu.
Osoby z punktu recepcyjnego znajdując miejsce, do którego trafi rodzina, być może decydują o jej dalszym życiu. Dla wspomnianej szóstki znalazło się lokum w Krakowie. To względnie niedaleko od domu.
To "niedaleko od domu" jest niezwykle ważne. Wielu Ukraińców, z którymi rozmawialiśmy, podkreślało, że gdy tylko sytuacja na Ukrainie się uspokoi, wrócą do domu. Nieważne, ile mają lat. Nieważne, z której części Ukrainy są. I tę wiarę, że ukraińska armia pokona Rosjan widać. Widać też dużo łez.
Dworzec w Przemyślu (fot. PTWP)
Ci, którzy trafiają do Przemyśla, przyjeżdżają albo pociągiem (Przemyśl to kolejowa granica Polski), albo autokarami, busami, samochodami służb ratunkowych czy mundurowych. Zdecydowana większość przywożona jest z przejścia granicznego w Medyce.
Medyka
Tu płaczą głównie kobiety. Być może to gorzkie łzy szczęścia. Wielogodzinna podróż zakończona na bezpiecznej ziemi. Ziemi, na której nie są sami. Są tu wolontariusze. Podjeżdżają kolejne samochody z darami. Są policjanci, strażnicy graniczni, strażacy, ratownicy medyczni.
Rozmawiam z kilkoma kobietami. Zmęczenie podróżą i wydarzenia ostatnich dni są widoczne na ich twarzach. Wokół nich dzieci, pozornie beztroskie, starające się bawić, uciekające opiekunom – jak to dzieci.
- Jesteśmy Wam wdzięczni – słyszę przy każdej rozmowie.
„Gwiazdami” są dwie starsze kobiety, które uciekają do Polski z okolic Kijowa. Ich miejscem docelowym jest Poznań. To tu od kilku lat mieszka syn jednej z nich.
Do Polski jechały 1,5 dnia. Mimo tego, że zobaczyły wiele, chcą wrócić na Ukrainę. Jeśli tylko pozwoli na to sytuacja. Obie mocno w to wierzą i obie powtarzają, że to, co się dzieje, pokazało, ile dobra jest w Polakach. Gdy mówią o tym, co się działo w ostatnich dniach – płaczą.
- Gdy zabrano nam Krym, mówiłam znajomym, że to nie koniec. Dziś miasta, w których żyją moi znajomi, moja siostra są zniszczone. Zostawiliśmy nasze domy. To dla nas smutny czas. Ale dziękujemy, że nas przyjmujecie i opiekujecie się nami. Przynieśli nam ciepły posiłek, nawet jedzenie dla kota – mówi jedna z nich.
Spotykam także Polaków, którzy wracają do kraju. Stefan dobę jechał z Dniepropietrowska do Lwowa. Normalnie ta trasa zajmuje w najgorszej opcji 14 godzin.
- Straszne, przerażające warunki, w jakich ludzie jadą do Polski. Tragedia. Nie jestem w stanie tego opisać słowami – mówi.
Wiele kobiet nie chce rozmawiać. Płaczą, są zdezorientowane. Rozmawiają cały czas przez telefon, czekają na wiadomości od swoich rodzin, mężów, chłopaków.
Bliżej drogowego przejścia na Ukrainie słychać fortepian, tuż przy przygranicznej Biedronce (która stała się przy okazji poczekalnią). W pierwszym momencie myślę, że ktoś z głośnika puszcza muzykę, w końcu co lepiej uspokaja? Na miejscu okazuje się, że przejścia graniczne ze swoim fortepianem odwiedza Davide Martello. Włoch urodzony w Niemczech realizuje projekt Klavierkunst. Na ciągniętym przez rower fortepianie gra w miejscach dotkniętych katastrofami naturalnymi, humanitarnymi, wojnami. Dla Ukraińców też już grał. W 2014 roku na Majdanie i w Doniecku.
Ogarnąć nieogarnięte
Na uznanie niewątpliwie zasługuje samorząd. Gdy umawiam się na rozmowę z prezydentem Przemyśla Wojciechem Bakunem, ten prosi, żebyśmy spotkali się w środku. Jest przeziębiony, a choroba w obecnej sytuacji jest wysoce niewskazana.
Zanim zacznie odpowiadać na moje pytania, odbiera kilka telefonów. Jest sytuacja kryzysowa. Z Ukrainy jedzie autobus wypełniony dziećmi. Trzeba się nimi zaopiekować, przygotować miejsca noclegowe. I przede wszystkim potwierdzić wiadomość. Kilka „wojennych” dni pozwoliło jednak stworzyć mechanizmy, które sprawiają, że nikt nie czuje się bez opieki.
- Na początku był to mały punkt recepcyjny, mogący przyjąć dwa, trzy tysiące osób. Wszystko ewoluowało, inaczej poukładaliśmy logistykę dworca i punktu na ul. Lwowskiej. Dynamika sytuacji jednak wymaga od nas ciągłych zmian. Wykorzystujemy czas między falami migracyjnymi na dopracowywanie planów działania – wyjaśnia.
Prezydent Bakun walczyć musiał nie tylko z wyzwaniem organizacyjnym. Sporym problemem jest szerząca się w internecie dezinformacja, o której zresztą było głośno w mediach.
- Mieliśmy do czynienia z dwoma falami. Pierwsza dotyczyła samych migrantów z Ukrainy, druga osób o ciemniejszym kolorze skóry. Ta sytuacja skutecznie przestraszyła mieszkańców, ale mam nadzieję, że była to także sytuacja, która nauczy ich filtrowania informacji na przyszłość – dodaje.
Na szczęście większość mieszkańców dziś nie wierzy w przekazywane na internetowych forach informacje.
Z ogarniętej wojną Ukrainy uciekają także obywatele innych państw (fot. PTWP)
Na pomoc liczyć mogą także ci, którzy trafią do punktu w Medyce. Tu w hali sportowej przygotowano wszystko, czego uciekający przed wojną potrzebują. Są łóżka polowe, miejsca, w których można wziąć prysznic. Dla dzieciaków wyświetlono tu nawet bajkę. Zwierzęta, które także trafiły do Polski, mają specjalnie przygotowane pomieszczenie i opiekę.
Po punkcie oprowadza mnie wójt gminy Marek Iwasieczko. Podobnie jak prezydent Przemyśla, on także miał trudny orzech do zgryzienia.
- Pierwsze dni były najgorsze, bo nikt z nas nie miał doświadczenia, co robić w takiej sytuacji. Nikt nie budował scenariuszy, że przez granicę jednego dnia przechodzi kilka czy kilkanaście tysięcy osób. Początek był o tyle trudny, że na osoby, które do Polski docierały, czekały samochody. Cała Medyka była zakorkowana. Ludzie próbowali się ze sobą kontaktować, co sprawiło, że padła sieć – wyjaśnia. Awarię udało się naprawić wieczorem. Zbudowano plan logistyczny.
- Chodzi o to, by ci ludzie czuli się bezpiecznie. W nich jest cały czas strach przed wojną. Kiedy jedni dbali o to, by migranci czuli się jak w domu, inni zajmowali się zapewnieniem wyżywienia. Dzięki temu nabrali oni ufności, że my Polacy chcemy im tak po ludzku pomóc – dodaje.
Medyka to jedna z najbardziej na wschód wysuniętych gmin w Polsce. Liczy 2607 mieszkańców. I tu – jak w całej Polsce – wszystkie ręce na pokład. W miejscowej hali punkt humanitarny. Jeszcze dwa tygodnie temu na głównej hali odbywały się zawody sportowe. Dziś jest tu „wielka sypialnia”. Wschodzimy do sali, która dziś jest jadalnią.
- Wie pani, ja jestem medyczanką. Przychodzę pomagać, bo przecież nie możemy ich zostawić – mówi jedna z kobiet, która zajmuje się przygotowaniem produktów na kolację. W pomieszczeniu, w którym rozmawiamy, jedna z wnęk wypełniona jest pudełkami z mlekiem modyfikowanym. Na jednym z nich napis cyrylicą „Sława Ukrainie”.
- Bardzo wymowny – mówię. W odpowiedzi otrzymuję tylko uśmiechy.
Kilka minut później strażacy przynoszą kolejne dary. Tym razem do „kuchni” trafiają ciastka. Od przebywających w punkcie cudzoziemców z Ukrainy prośba – zjedliby ziemniaki albo spaghetti, może być nawet sam makaron, bez sosu.
- Pomyślimy – słyszę.
Mleko modyfikowane przekazane dla uchodźców (fot. PTWP)
Sytuację pomagają także ogarniać wolontariusze, których spotykam na granicy w Medyce. Ania działa w międzynarodowej inicjatywie „Food not Bombs”. Ma nie więcej niż 20 lat. Pytana, jak radzi sobie z emocjami, odpowiada, że spodziewa się, iż mogą przyjść w każdym momencie.
- Chyba jeszcze nie wszystko do mnie dochodzi. Cały czas się coś dzieje, głowa jest odcięta od analizowania. Nie jestem całkowicie zaskoczona tym, co widzę. Moi znajomi, którzy brali udział w akcjach podczas kryzysu uchodźczego kilka lat temu, dużo mówili mi o tym, co można zobaczyć. Może przez to nie jest to dla mnie szok od pierwszego momentu – wyjaśnia.
Arek jest fotografem. Robi portrety osobom, które uciekają przed wojną. Ale nie tylko.
- Chcę im pomóc. Widzę, że są zagubieni. Dla wielu to pierwszy wyjazd za granicę w życiu. Nie wiedzą, gdzie iść, kogo poprosić o pomoc. Trzeba im pomóc – wyjaśnia. – Wydawało mi się, że jestem twardy. Ale to, co widzę, różne sytuacje, tragedie... Myślę, że teraz to do mnie nie dociera. Emocje pojawią się, gdy trzeba będzie obrabiać zdjęcia.
Zdjęcia Arka najprawdopodobniej zostaną wystawione w jego rodzinnej miejscowości.
KOMENTARZE (8)