To bardzo złożony wątek, do którego mam osobiste podejście. Małe i średnie przedsiębiorstwa to core mojego biznesu. Pracuję głównie z nimi. Mam też sporą porcję wiedzy statystycznej i danych o tym, jacy są polscy przedsiębiorcy. Łączę to i wykorzystuję w swojej pracy.
Zacznijmy od przeszłości. Sytuacja historyczna zmusiła ich do stworzenia mentalności opartej o przekonanie, że wszystko można załatwić. Jeśli chodzi o kreatywność, polscy przedsiębiorcy wychodzą na światową czołówkę. Jednocześnie imponuje wielka pracowitość tych ludzi. Z badań dowiemy się, że na pracę poświęcają więcej czasu niż na przykład Niemcy.
Porównywanie się do Niemców, którzy po II Wojnie Światowej mieli szansę się odbudowywać w rozwojowym środowisku, do Polaków zamkniętych za żelazną kurtyną nie jest sprawiedliwe. Polacy nie mieli jak się uczyć wydajności, pracując w mentalności komunistycznej homo sovieticus.
Porównujmy się do siebie z przeszłości i bądźmy fair, gdy uwzględniamy inne nacje, bo przecież jest wiele czynników wpływających na określony stan rzeczy. Gdy robotyzacja się spopularyzuje bardziej, wydajność ludzka nie będzie liczona tak, jak teraz.
Kreatywność, poświęcenie się dla pracy. To jedna strona polskich przedsiębiorców – bardziej pozytywna. Jak jest druga, negatywna?
Zacznę od cech neutralnych. Są to ludzie działający w większości intuicyjnie, a nawet romantycznie. Odwołują się często do siły wyższej, przekonują, że w biznesie i życiu trzeba mieć dużo szczęścia. Mówią „udało mi się”, „nie udało mi się”. Często przesuwają odpowiedzialność na czynniki zewnętrzne, nie zdając sobie sprawy, że bardziej mogliby być kowalami swojego losu. Nie mówimy o przejściu na drugi biegun, gdzie znajdują się Amerykanie. Oni dla odmiany generalizują, wychodzą z założenia, że wszystko zależy od nich. A tak nie jest. Są też przecież warunki rynkowe.
W Polsce bazowanie na samej intuicyjności bez naukowej wiedzy z zakresu zarządzania i marketingu uniemożliwia tworzenie przedsiębiorcom większych rzeczy. A powinni to robić, bo mają jak najlepsze warunki ku temu. 38 milionów ludzi w kraju, w Europie to dużo. Ludzie dobrze wykształceni - 21 proc. magistrów. Dla porównania w Niemczech jest to tylko 11 proc. Tym bardziej bolą niektóre słabe wyniki, tak jak tylko jedna trzecia średniej eksportu wśród krajów UE. Może być lepiej, ale potrzeba wiedzy.
Dlaczego tak się dzieje, skoro mamy w Polsce nadal jeszcze tanią, dobrze wykształconą i pracowitą siłę roboczą?
Tu wchodzą aspekty, którymi ja się na co dzień zajmuję - nauki zarządzania, marketingu i psychologia. Ci ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że poprzez ich naukę mogliby poprawić swoje wyniki biznesowe. Brakuje im myślenia w kategoriach globalnych – oczywiście nie wszystkim, ale wielu. Boją się.
Dziś już wiemy, że marketing i zarządzanie to nie skomplikowana fizyka jądrowa, ale układanie puzzli. Trzeba do nich siąść i cierpliwie kawałek po kawałku dopasować do siebie. Ale znowu badania pokazują, że polscy przedsiębiorcy inwestują w pracownika jedynie 194 złote rocznie, z czego większość to szkolenia BHP. To nie jest coś, czego oczekują pracownicy. Oni chcą rozwijać kompetencje miękkie. Inteligencję emocjonalną. Umiejętności sprzedażowe.
Polskie firmy powoli idą w kierunku budowania modeli i kodyfikacji procesów. Tylko dzięki nim będą mogli skalować biznes i rozwijać go z powodzeniem. Dziś ci bardziej świadomi polscy przedsiębiorcy tego właśnie oczekują. Inaczej dotykają szklanego sufitu. Tak jak dzieje się to często w firmach rodzinnych, gdzie hasło „zatrudniłem szwagra” - choć na liście zawodów takiej profesji nie znajdziemy - cały czas dominuje. To dobrze, że wśród polskich przedsiębiorców świadomość, iż firmą trzeba umieć zarządzać profesjonalnie i naukowo, staje się coraz większa.
Jaką drogę pan przeszedł od młodego chłopaka z Koszalina do jednego z najbardziej rozpoznawalnych trenerów na światowym rynku szkoleń?
Dziękuję za miłe słowa. Zacznijmy od osobowości - opartej o ambicje, chęć osiągania celu, udowodnienie, zarówno sobie, jak i innym, że Polak może. Kluczowe było, że wybrałem ścieżkę edukacji – zawsze w szkole chciałem mieć świadectwo z czerwonym paskiem, pilnie się uczyłem.
Rodzice wpoili panu taką potrzebę?
Myślę, że to kwestia wielu czynników. Pochodzę z rozbitej rodziny. Po drodze nauczyłem się, że miłość najlepiej zdobywa się, będąc najlepszym. Ten rys paradoksalnie pomógł mi – choć widzę w nim również aspekty negatywne – skupiać się na rzeczach, które akurat były dobre. Czyli na nauce.
Przecież mogłem uciec w używki, ale postawiłem na naukę. Bez względu na to, czy to byli niemieccy filozofowie, angielscy dramatopisarze czy rosyjscy poeci, czytałem wiele i uczyłem się różnych rzeczy. Szybko zacząłem pomagać innym uczniom w szkole, żeby lepiej radzili sobie z historii i niemieckiego. Okazało się też, że udzielając korepetycji, mogę zarobić na własne kieszonkowe.
Kiedy pierwsze pieniądze zarobił pan na szkoleniach?
Zanim zacząłem uczyć profesjonalnie, zarabiałem pieniądze na zbieraniu malin i truskawek, sprzedawaniu na plaży puszek z zimnymi napojami. Mając 12-13 lat już dawałem proste lekcje z języka niemieckiego. Jedna koleżanka po takiej lekcji zrobiła dwie rzeczy, które miały wpływ na moje dzisiejsze funkcjonowanie. Po pierwsze dała mi jakieś pieniądze za tę lekcję. To mnie ogromnie zaskoczyło, bo wtedy nie myślałem, że za dzielenie się wiedzą mógłbym brać pieniądze. Dodatkowo powiedziała "bardzo mi pomogłeś, jesteś w tym świetny, powinieneś to robić".
Można powiedzieć, że zaszczepiła w panu pomysł na biznes…
To był niezwykły moment, w którym świat duchowej motywacji, takiej szczerej, prosto od serca, skupionej na człowieku, połączył się ze światem materialnym, w którym żyjemy, bo musimy działać na rynku. To połączenie do dziś mnie ukierunkowuje.
Uważam, że ważnym elementem drogi, którą przeszedłem, było też niespoczywanie na laurach. Niezależnie od tego jak daleko zaszedłem, ile pieniędzy udało mi się zarobić, permanentnie się rozwijam. Stąd też w momencie, kiedy skończyłem pierwsze studia, od razu zacząłem drugie z psychologii, potem zrobiłem doktorat z zarządzania. Teraz robię kolejne dwa doktoraty. Wyznając zasadę uczenia się przez całe życie, uważam, że reprezentując w jakiejś mierze świat rozwoju jestem etycznie zobowiązany do tego, żeby dawać przykład.
Dlatego mam swoich coachów i terapeutów, którzy pilnują, żeby sodówka nie uderzyła mi do głowy. Ta praca została doceniona - zdobywałem różne tytuły, nagrody, certyfikaty. Niedawno zostałem odznaczony medalem Komisji Edukacji Narodowej. To najbardziej prestiżowe odznaczenie, jakie dostałem w życiu, bo ministerialne. Przyznawane za zasługi dla polskiej edukacji. Te nagrody nie są dla mojego ego, choć z pewnością je łechtają, ale przede wszystkim zobowiązują.
Do czego?
Zobowiązują do tego, żeby iść dalej, żeby się rozwijać, uczyć się i uczyć innych, pokazywać za granicą co to znaczy „Polak potrafi” i być dumnym z obranej ścieżki. I nigdy nie zapominać o korzeniach. Pracowałem nad tym, żeby nigdy nie zabrakło mi odwagi, by myśleć w największych kategoriach - a ta jest potrzebna, by pracować na przykład z szefami firm ze światowej 500. To jest zobowiązujące i uczy pokory. To znaczy, że muszę reprezentować taki poziom kompetencji, by móc sprostać ich wygórowanym oczekiwaniom.
Jakie przeszkody pokonał pan po drodze w rozwoju swojego biznesu?
Największe związane były z negatywną stroną polskiej mentalności. Musiałem pozbyć się kompleksów, poczucia bycia gorszym, zazdrości, nie myśleć „sąsiad ma dwa samochody, a ja tylko jeden, powinno być sprawiedliwie, wszystkim po równo”. Nauczyłem się myślenia w dużych kategoriach. Zacząłem żyć kwestiami dywersyfikacji, równości płci, ekologii, łączenia nauki z biznesem. Ja chcę partycypować w dużym świecie, rozwiązywać problemy globalne i mieć wpływ na tę planetę.
Musiałem pokonać kwestie związane z brakiem wiedzy i kompetencji. Inne rynki wymagają innego podejścia. To, że Chińczyk prowadząc biznes, najbardziej boi się utraty twarzy, dla Polaka jest czymś trudnym do zrozumienia. Musiałem więc też pokonać swoje własne przywary - lenistwo, niechęć, lęk.
Były też kwestie związane z powiedzeniem sobie, dlaczego to robię. Skoro już mam odpowiednie pieniądze, by być materialnie bezpiecznym przez resztę swojego życia, to co mnie napędza, by działać dalej? Tu wraca wspomniany wcześniej aspekt z okresu uczenia niemieckiego w dzieciństwie. Podstawą jest pasja i misja. Ja się cały czas uważam za nauczyciela.
Nietypowego nauczyciela. Nie znam innego, który miałby na koncie miliony.
Opowiem pani śmieszną historię. Kiedy miałem 20 kilka lat, dopadł mnie okres największej sodówki w życiu. Jechałem sportowym samochodem, Porsche 997, na który wydałem wtedy wszystkie pieniądze. Zatrzymała mnie policja i mówią do mnie „panie Mateuszu, trochę pan przekroczył prędkość. Niech pan powie, czym się w życiu zajmuje”. Odpowiadam, zgodnie z prawdą, że jestem nauczycielem. Ich reakcja była bezcenna – wybuch szczerego śmiechu. „Żeby zarobić na taką furę, to czego pan uczy, historii”? Wtedy zdałem sobie sprawę, że nazwa „nauczyciel” w ogóle nie pasuje do świata, w którym funkcjonuję.
To spotkanie uświadomiło mi, że istnieją w społeczeństwie silne stereotypy, na przykład takie, że nauczyciel musi być biedny. Ale zaraz, zaraz – ja też jestem nauczycielem, przekazuję swoją wiedzę, szkolę, tylko pracuję w biznesie. Kto więc powiedział, że nauczyciel ma być biedny? Słyszę w odpowiedzi „kultura tak powiedziała”, a ja podkreślę – zmieńmy więc podejście do niej. Zacznijmy uczyć rzeczy, które mają wartość rynkową. A te, których uczę, z pewnością taką mają. Wtedy nauczyciel jest w stanie zarabiać godziwe pieniądze.
Miał pan porażki?
Oczywiście.
Jakie?
Różne. Wiele lat temu nie zdawałem sobie sprawy, jakie cienie ma wybór modelu biznesowego, jakim jest marka osobista. Poza wszystkimi plusami pod tytułem brak zależności od kogokolwiek innego, brak konkurencji, możliwość wyróżniania się, po stronie minusów był brak możliwości skalowania biznesu, jaką bym miał, gdybym sprzedawał telefony czy kawę. Mógłbym produkować tego bez liku, wypuszczać wszędzie. Nie zależałoby to od mojej obecności w danym miejscu. A tu przychodzi klient i mówi „panie Mateuszu, chciałbym się z panem spotkać wtedy i wtedy”. Tylko, że pan Mateusz wolałby w tym czasie być w Brazylii, Chinach czy Stanach. „Ale ja wtedy panu nie zapłacę, bo chcę pana tylko w tym czasie”. A, że nadal nie wymyślono klonowania, to praca w oparciu o markę osobistą ma taki właśnie minus. Nie wiedziałem tego, zaczynając budowę biznesu.
Inna sprawa to nieumiejętność łączenia życia zawodowego z osobistym. Między 20. a 30. rokiem życia nie przesadzę, kiedy powiem, że spałem po kilka godzin na dzień. Zaniedbałem swoje zdrowie. Mając 30 lat miałem problemy z sercem, tachykardię, nadciśnienie. Wyleczyłem się, ale dało mi to porządną lekcję. Jak się ma 30 lat, ląduje na podłodze i budzi w towarzystwie lekarzy w kałuży krwi, zaczyna do człowieka docierać, że jednak nie jest tak silny, jakby mu się wydawało.
Porażką była kwestia braku pokory, wpadnięcia w sidła sodówki. Byłem młodym mężczyzną, któremu udało się w bardzo szybkim tempie odnieść sukces, zarabiać duże pieniądze. To było niebezpieczne, nie miałem wystarczająco dojrzałej osobowości ani wokół siebie ludzi, którzy mogliby mnie powstrzymać przed robieniem głupstw.
Co spowodowało, że zdecydował się pan wejść na bezpieczniejsze tory życia?
Największa zmiana dotyczyła poznania mojej żony. Spotkałem ją w Meksyku. Zakochałem się bez reszty. Całą moja wiedzę, poczucie kontroli, przekonanie, że logiką zwojuję świat, można było wtedy wsadzić między bajki. Byłem bezsilny wobec tego uczucia, ale na tyle świadomy, że zdecydowałem, że chcę iść w tym kierunku. Wtedy podjąłem najważniejszą decyzję w życiu. Zrozumiałem, że decydując się na walkę o tę kobietę, wybieram pomiędzy jednym a drugim Mateuszem. Między tym skupionym na sobie, a Mateuszem, dla którego ważne są wartości uniwersalne. Wszystko rzuciłem. Chciałem być z Ilianą.
Ona nawet nie wiedziała, że tak przygotowałem sprawy w Polsce, że z dnia na dzień mogłem wyjechać do Meksyku. To dało mi punkt odniesienia – osiągnąłem, owszem, sukces materialny, ale fakt, że byłem gotowy rzucić to wszystko dla miłości, jest dla mnie nieporównywalnie większym sukcesem. Znalazłem w sobie siłę do tego, żeby znów zaczynać od zera. To duże wyzwanie, bo człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, a sukces rozleniwia.
Zaczynanie od nowa okazało się niepotrzebne. Iliana zdecydowała się zmienić swoje plany i przyjechała do Polski. Biznes ruszył ze zdwojoną prędkością, a ja z roku na rok miałem silniejszy kręgosłup moralny, lepszą koncentrację. Zacząłem się otaczać ludźmi mądrzejszymi od siebie, ludźmi życzliwymi: mentorami, konsultantami, zadbałem o grono prawdziwych przyjaciół. Gdybym dziś schodził na złą drogę – w porę mnie ostrzegą.
W najbliższych dniach na łamach PulsHR.pl ukaże się druga część rozmowy z Mateuszem Grzesiakiem. Zdradził w niej m.in., jakie ma plany na przyszłość, na co wydaje pieniądze, jakim jest szefem oraz jak udaje mu się przyciągnąć tysiące osób na swoje wykłady.
KOMENTARZE (0)