Rynek fachowca średniego i podstawowego szczebla jest faktem w przeważającej części kraju. W ich pozyskaniu pracodawcy mają do dyspozycji wzrost płac lub zatrudnianie obcokrajowców. Niestety, w umiarkowanym stopniu w rozładowaniu problemu pomaga państwo, a do ultraważnej sprawy urósł brak rozwoju szkolnictwa zawodowego – mówi w rozmowie z PulsHR.pl i WNP.PL Maciej Witucki, prezes Work Service.
- Przez wiele lat była to niespełniająca się legenda. Natomiast w ub. roku nastąpiły zmiany, które ją potwierdziły.
Na przykład co drugi pracownik w Polsce dostał podwyżkę średnio o 7 proc., ale tylko ¼ z nich miała związek z ustawową podwyżką płacy minimalnej.
- Była realną presją rynku, na której zaczął właśnie rządzić pracownik. Co równie istotne, pomimo tego, że podwyżki otrzymał co drugi pracownik, ponad 60 proc. z nich oczekuje dalszych podwyżek, natomiast planuje je tylko 30 proc. pracodawców.
- Z pewnością takiego problemu nie widzą na korytarzach menedżerowie dużych firm. Jest on natomiast powszechny na rynku pracowników wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych, czyli fachowców średniej i niższej klasy, a z presją podwyżki płac mają do czynienia pracodawcy firm produkcyjnych, handlowych i usługowych.
Zasięg ten zresztą rozszerza się stopniowo na inne segmenty rynku pracy. Od ok. 1,5 roku obserwujemy np. rosnące roszczenia menedżerów średniego szczebla.
- Jest to najczęstsze rozwiązanie. Drugim sposobem jest ściąganie pracowników z zagranicy. I to wszystko, wobec braku skutecznych środków systemowych udrażniających rynek pracy, szczególnie sprzyjających aktywizacji zawodowej.
- Też zadaję podobne pytanie w różnych miejscach. Nie odpowiem na nie, bo ani sam nie wiem, ani nikt mi nie udzielił wyjaśnienia. Tak jak i na kwestię, jak to jest, że pensje rosną, a inflacja stoi.
Jaka jest potencjalna, a jaka realna rezerwa aktywizacji zawodowej?
- W Polsce jest ok. 5 mln osób biernych zawodowo. To jednak grupa bardzo różnorodna. Są wśród nich osoby pracujące w szarej strefie, studenci, osoby zajmujące się domem, emeryci, ale także osoby, których fizycznie nie ma w kraju, bo wyjechały za granicę, czy osoby ocierające się o wykluczenie zawodowe.
Nasze szacunki wskazują, że mimo tego około 2 mln osób można by próbować ściągać do pracy. To rola państwa, ale i pracodawców.
Wprowadzając program 500+, państwo zadziałało przeciwko rynkowi pracy i pracodawcom?
- Niekoniecznie. Program ten równie w małym stopniu wpływa na spadek aktywności kobiet, czy wręcz ich dezaktywację zawodową, jak na wzrost dzietności. Na masową skalę nie występuje ani jedno, ani drugie zjawisko.
Dodatek 500+ ma jednak mentalne znaczenie dla rodzin wielodzietnych. Matka trójki dzieci idąc do pracy, niekoniecznie poprawi sytuację finansową rodziny, natomiast pogorszy jakość wychowania dzieci.
Ale także do takich rodzin trzeba dotrzeć. Uświadamiać, że zasiłek dla bezrobotnych wynosi 1500 zł, pensja minimalna 2100 zł brutto, natomiast w co najmniej ¾ kraju pracodawcy płacą już znacznie więcej. Z pewnością nie wiedzą, że idąc pracować np. do międzynarodowych firm logistycznych, mogą zarobić 7000 zł w ciągu dwóch miesięcy.
Jakich zmian systemowych potrzeba, aby aktywizować do pracy nieaktywnych?
- Chodzi o zrozumienie polityczne, że warto i należy inwestować właśnie w aktywizację pracy. Nie będzie to osłabianie polityki prorodzinnej czy wyciąganie mylnego wniosku, że w sytuacji niskiego bezrobocia praktycznie można by już zamykać niektóre urzędy pracy. Albo obcinać im radykalnie budżety.
Tymczasem wymogiem chwili jest takie przeprofilowanie ich działalności, aby pomagały znaleźć pracę tym, którzy niekoniecznie jej szukają. Wyłożyć środki budżetowe.
Działa spółka Krajowe Centrum Pracy…
- Tak i ma bardzo dobre wyniki. Spośród długotrwałych bezrobotnych pozyskuje dla gospodarki nawet 50 proc. osób przychodzących do nich. Ale ta i inne placówki działają w oparciu o środki UE.
Państwo raczej nie sprzyja też pozyskiwaniu cudzoziemców do pracy, bo wydłużył się czas oczekiwania na pozwolenie o pracę.
- Nie odbieram tego jako celowego działania. Po prostu od 1 stycznia wprowadzono kilka zmian w systemie zatrudniania cudzoziemców, w tym cyfryzację procesu przetwarzania danych. Okazuje się, że trwa ona teraz dłużej niż wcześniej ręcznie.
Ale jest też wiele niejasnych interpretacji przepisów.
Na przykład wcześniej w przypadku procedury krótkotrwałego pobytu szukaliśmy kandydatów za granicą, uzgadnialiśmy z nimi warunki pracy, dostawaliśmy dane, przygotowywaliśmy im prace i oni przyjeżdżali.
Teraz większość urzędów interpretuje przepisy w ten sposób, że obcokrajowiec musi przekroczyć granicę i czekać, aż urzędnicy – w terminie od dwóch tygodni do dwóch miesięcy – zalegalizują jego pracę w Polsce. Przez ten czas ta osoba musi ponosić koszty utrzymania i zamieszkania.
Mam nadzieję, że ministerstwo zrobi korektę tych przepisów proceduralnych. Oby to było jeszcze przed większym popytem na pracę, gdy ruszą szerzej roboty infrastrukturalne.
Niedawno pewien pracodawca z Podlasia powiedział nam, że także w ub. roku czekał 7 miesięcy na wydanie pozwolenia zatrudnienia obcokrajowców. W tym czasie przepadł mu potencjalny kontrakt.
- Zapewne chodziło o drugą procedurę, długoterminowego zatrudnienia obcokrajowca. Tak, ona jest nieznośnie długa, trwa od 6 do 8 miesięcy.
Rozumiem obawy, że gospodarka jest cykliczna. Nie chcemy znaleźć się w sytuacji, że blisko 2 mln obcokrajowców będzie miało status stałego pobytu wtedy, kiedy nastąpi bessa, by nie powiększali rzeszy bezrobotnych.
Ale po pierwsze widzimy, że to nie nastąpi jutro i pojutrze. Natomiast bez otwartej polityki migracyjnej, projekty infrastrukturalne i inwestycyjne mogą się nie powieść.
Czy jest inny sposób, poza wzrostem przyrostu naturalnego, aby liczyć na własne zasoby na rynku pracy?
- Jest rzecz ultraważna - szkolnictwo zawodowe. Łatwo było zmienić szkołę sześcioklasową na ośmioklasową. Jednak czekamy na przełom w szkolnictwie zawodowym, a ono jest coraz mocniej zaciskającym się hamulcem dla gospodarki.
Szkoły branżowe, podstawy programowe: Nowe rozwiązania w marcu 2018 r.
Szkoda, że my tego nie dostrzegamy nadal, a wskazują na to globalni inwestorzy. Właśnie jeden z koncernów motoryzacyjnych oświadczył w ostatni weekend, że prawdopodobnie nie otworzy w Polsce zakładu produkcji nowych modeli silników i skrzyń biegów. Powodem wcale nie są rosnące płace u nas, nadal niższe niż na Zachodzie, lecz brak wykwalifikowanych pracowników. W rozmowie ze mną powiedział, że dostępne zasoby „nie są w stanie zapewnić norm jakościowych”.
KOMENTARZE (4)