-
- •22 kwi 2021 0:01
Liberałowie i zwolennicy Konfederacji mówią o nim, że co i rusz masakruje Lewicę i jej pomysły na rozdawnictwo, podatki i rynek pracy. Czy tak jest rzeczywiście? Dlaczego polskie prawo nie jest przyjazne pracodawcom i niszczy inicjatywę zaradnych ludzi? Rozmawiamy ze Sławomirem Mentzenem, prezesem Kongresu Polskiego Biznesu, wiceprezesem partii KORWiN, doradcą podatkowym i polskim przedsiębiorcą.

- - W Polsce nie ma ani jednego przedsiębiorcy, który prowadzi swoją firmę zgodnie z prawem. Samo prawo pracy ze wszystkimi rozporządzeniami sprawia, że nie da się w pełni legalnie zatrudnić pracownika i przestrzegać tych wszystkich rozporządzeń - mówi w rozmowie z PulsHR.pl Sławomir Mentzen, prezes Kongresu Polskiego Biznesu, wiceprezes KORWiN, doradca podatkowy i polski przedsiębiorca.
- Wynagrodzenia w żaden sposób nie zależą od naszych oczekiwań czy potrzeb, ale od tego, ile dajemy z siebie pracodawcy - przekonuje w rozmowie z PulsHR.pl Sławomir Mentzen.
- Jego zdaniem w dzisiejszych realiach rynku pracy, gdzie o wykwalifikowanych pracowników jest wyjątkowo trudno, funkcjonowanie takiej instytucji jak Państwowa Inspekcja Pracy jest zbędne.
- Pytany o to, ile należy zarabiać, by była to "godna" płaca, mówi tak: Każdy, kto na siebie zarabia, kto jest w stanie się sam utrzymać, zarabia godnie.
Jest pan przedsiębiorcą, prowadzi biura doradcze w kilku miastach w Polsce. Ile osób pan zatrudnia?
We wszystkich placówkach będzie około 80 osób.
Sporo ludzi. Czegoś panu brakuje, by móc sprawnie prowadzić biznes?
Z pewnością państwo za bardzo interesuje się tym, jak ludzie prowadzą swoje firmy. Polskie przepisy są bardzo skomplikowane, regulują każdą najdrobniejszą dziedzinę naszego życia, w tym prowadzenie działalności gospodarczej. Niestety bardzo szybko się zmieniają. Efekt jest taki, że w tym momencie w Polsce nie ma ani jednego przedsiębiorcy, który prowadzi swoją firmę zgodnie z prawem. Samo prawo pracy ze wszystkimi rozporządzeniami sprawia, że nie da się w pełni legalnie zatrudnić pracownika i przestrzegać tych wszystkich rozporządzeń.
Do tego dochodzą przepisy podatkowe, które wbrew pozorom są mniejszym problemem dla małych firm, które działają w mniejszej skali, ale stają się naprawdę dużym problemem w przypadku większych firm.
Podam bardzo aktualny przykład. Ostatnio okazało się, że każda polska firma, która kupi towary za minimum pół miliona złotych od firmy, która przeprowadziła jakąkolwiek transakcję z firmami z Hongkongu, musi przygotować bardzo skomplikowaną dokumentację. Za jej brak grozi grzywna w wysokości dwuletnich zarobków kadry zarządzającej tej firmy. Absurd tego przepisu polega na tym, że jeżeli nasz dostawca z Chin wypił kawę na lotnisku w Hongkongu, to my musimy się o tym dowiedzieć i sporządzić kosztującą kilkanaście tysięcy złotych dokumentację. Jeśli tego nie zrobimy, możemy zostać ukarani. Takich przykładów mam bardzo dużo. Dlatego mówiąc o tym, czego mi brakuje, to chciałbym, aby państwo polskie nie przeszkadzało firmom w prowadzeniu interesów.
Innymi słowy uwolnić potencjał polskiej przedsiębiorczości, czyli dać przedsiębiorcom wolną rękę.
Nie jestem anarchistą. Wiem, że państwo musi istnieć i regulować pewne dziedziny życia. Przykładem branży, która musi być uregulowana, jest bankowość. Nie mówię, że regulacji ma nie być w ogóle, ale uważam, że jeśli szewc szyje buty, to ilość przepisów, z jakimi obecnie musi się zmierzyć i jakim podlega, jest zbyt duża. Jeśli źle uszyje buty, to straci klienta. Nie zarobi. On zdaje sobie z tego sprawę, a masa przepisów, jakim musi sprostać, tylko utrudnia mu pracę.
Skoro mówi pan o nadmiernej kontroli, zapytam, czy taka instytucja jak Państwowa Inspekcja Pracy jest potrzebna?
W obecnych warunkach panujących na rynku pracy instytucja, której celem jest sprawdzanie, by pracodawcy nie krzywdzili pracowników, jest całkowicie zbędna. W większości branż panuje rynek pracownika. To firmy konkurują ze sobą o pracowników i zdają sobie sprawę, że jeśli o nich nie zadbają, to ci odejdą. W mojej branży też tak jest. Mam bardzo duże problemy z rekrutacją. Cały czas podnoszę wynagrodzenia i nadal mam problem ze zdobyciem odpowiednich pracowników.
Deficyt z jednej strony wynika z emigracji zarobkowej Polaków, z drugiej z tego, że mamy starzejące się społeczeństwo. Co roku rynek pracy opuszcza ok. 100 tysięcy osób więcej niż na niego wchodzi. Tym samym rąk do pracy jest coraz mniej, problemy ze znalezieniem pracowników już są dotkliwe, a będą jeszcze bardziej.
A co z wynikami kontroli PIP? W 2019 roku Inspekcja przeprowadziła 73,3 tys. kontroli, wydała 246 tys. decyzji dotyczących BHP i 6,2 decyzji płacowych, w których kwota należności do wypłacenia pracownikom sięgnęła 102,1 mln zł. Wystawiono 16,2 tys. mandatów na łączną kwotę 19,3 mln zł. To pokazuje, że pracodawcy nie są święci. Nie płacą, nie przestrzegają zasad bezpieczeństwa, zatrudniają na śmieciówkach, gdy powinni zaproponować etat. To wszystko ma miejsce teraz, w czasie – jak pan podkreśla – rynku pracownika.
Jeżeli ktoś nie płaci pracownikom czy nie zapewnia im bezpiecznych warunków pracy, to państwo jak najbardziej powinno się zająć takim przedsiębiorcą. Jednak w obecnej skali tego zjawiska nie widzę powodów, żeby miał działać osobny urząd zajmujący się tego typu sprawami.
Ale poruszyła pani jeszcze jeden temat.
Jaki?
Umów śmieciowych. To bardzo dobre rozwiązanie dla rynku pracy, które wspiera konkurencyjność naszej gospodarki. Wielu pracowników, zazwyczaj tych najlepiej zarabiających, chce mieć możliwość pracy na umowie B2B. To im się po prostu opłaca, jest niżej opodatkowane i daje większą swobodę pracy. Natomiast problemem dla osób mniej zarabiających nie są nawet składki czy podatki. Tu chodzi o wszystkie obowiązki wynikające z Kodeksu pracy.
Umowa o pracę jest uregulowana w liczącym ponad 200 stron Kodeksie pracy, do którego są dziesiątki rozporządzeń. Zatrudniając na tej podstawie, bierzemy sobie na plecy cały Kodeks, te wszystkie szkolenia stanowiskowe, szkolenia BHP, które w przypadku pracowników biurowych są całkowicie zbędne. Badania okresowe, które w Polsce są fikcją. Przez to narażamy się na dużo kosztów i dużo nieprzyjemności.

Umowa zlecenie uregulowana jest w Kodeksie cywilnym, zapisy zawarte są na trzech czy czterech stronach, to zaledwie kilka artykułów. Nie wiąże się z tymi wszystkimi, nieadekwatnymi do dzisiejszych czasów, nieprzyjemnościami. Natomiast oskładkowanie i opodatkowanie jest w zasadzie takie samo. W umowie zlecenie można bardzo swobodnie określić warunki dotyczące urlopu czy wypowiedzenia. Bardzo często są one korzystniejsze dla pracowników niż w przypadku umowy o pracę. Wszystko zależy od negocjacji. Jest to po prostu umowa, którą dużo łatwiej dostosować do efektów wzajemnej umowy między pracownikiem i pracodawcą.
Niedawno Adrian Zandberg podał, że Lewica złożyła w Sejmie projekt nadający inspektorom pracy dodatkowe uprawnienia związane właśnie z możliwością przekształcania śmieciówek na umowy etatowe, jeśli zostaną spełnione wymagane warunki zatrudnienia. Inspektorzy sami wielokrotnie mówili o konieczności takiej zmiany. Rozumiem, że pomysł nie zyska pana poparcia.
Oceniam taką propozycję negatywnie. Jeżeli Kowalski z Nowakiem chcą ze sobą zawrzeć umowę zlecenie, nie ma żadnego powodu, żeby wchodził między nich Zandberg z PIP i mówił im, że mają podpisać ze sobą inną umowę. Spójrzmy zresztą na przepisy. KP jest tak skonstruowany, że niemal każdą umowę zlecenie już teraz można przerobić na umowę o pracę. Na szczęście w praktyce ten przepis nie jest stosowany. Wynika to z tego, że cała polska gospodarka działa na umowach zlecenie oraz B2B. To wszystko by się posypało.
Jakiś czas temu była próba ozusowania wszystkich umów i wprowadzenia jednolitego podatku dla B2B. Zakończyła się fiaskiem. Ktoś policzył, o ile wzrosłyby m.in. koszty ochrony zdrowia, bo okazało się, że lekarze, ratownicy medyczni, pielęgniarki i położne są na B2B. Z tej formy zatrudnienia korzystają też piloci, stewardesy w LOT, ale też agencje, samorządy, administracja publiczna. Podejrzewam, że partie polityczne też zatrudniają na B2B czy umowie zlecenie. Tym samym mówienie o tej zmianie jest czystą hipokryzją. Na szczęście od lat, mimo ogłaszania kolejnych prób ich zmiany, te formy zatrudnienia są powszechne. To pomaga naszej gospodarce.
Pracownicy dziś rozchwytywani jak najbardziej sami stawiają warunki, ale są też zawody, w których ludzie o miejsce pracy czy przestrzeganie właściwych warunków tej pracy muszą walczyć. Przykład sprzed kilku lat, gdy jeszcze nie było stawki godzinowej - ochroniarz zarabiał na godzinę 4 czy 5 zł. A i nieraz zdarzyło się, że pracodawca źle (oczywiście na jego niekorzyść) zliczył mu godziny pracy. Jak więc pilnować praw pracowników, którzy nie są rozchwytywani na rynku pracy?
Rzeczywiście kilka lat temu ochroniarze mieli bardzo niską stawkę godzinową. Ale zwracam uwagę, że bardzo często były to osoby na emeryturze lub rencie, które dorabiały do podstawowego wynagrodzenia. To nie była zbyt wymagająca praca. Polegała na siedzeniu przez kilka godzin dziennie i oglądaniu telewizji czy czytaniu gazety. Widocznie liczba osób gotowych do wykonywania jej za taką stawkę była wystarczająca. W momencie, kiedy wprowadzono stawkę godzinową, wiele tych stanowisk pracy zostało zlikwidowanych, a w ich miejsce zamontowano monitoring. Teraz warto zapytać ochroniarzy, czy woleli dorobić do emerytury i dostawać 4 zł za godzinę siedzenia przed telewizorem, czy siedzieć przed TV w domu, ale już bez dodatkowego zarobku, do czego zmusiło ich wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej.
Proszę pamiętać, że zawsze jest tak, iż jeśli za bardzo podnosimy płacę minimalną, to stymulujemy przedsiębiorców do tego, żeby zwiększali automatyzację w miejscu pracy i zamieniali pracę ludzką na pracę maszyn. Jeżeli czyjaś praca nie jest warta tyle, ile chce państwo, to nikt nie będzie za nią płacił. Alternatywą nie jest więc wyższa czy niższa płaca, ale zastąpienie człowieka maszyną.
Zaczął pan kolejny wątek. W tej chwili UE chce wprowadzić europejską płacę minimalną. Pomysł zakłada, że nie może być ona niższa niż 60 proc. mediany lub 50 proc. średniego wynagrodzenia w danym kraju. Jak pan ocenia to rozwiązanie?
Jeśli wejdzie w życie, będzie to cios dla polskiej gospodarki. Poziom wynagrodzeń zależy od popytu i podaży na pracę. W różnych państwach mamy wiele różnych czynników wpływających na te wskaźniki. Pamiętajmy, że jeśli zwiększamy płacę minimalną, to zmniejszamy konkurencyjność przedsiębiorstw produkujących na eksport, bo ich koszty pracy idą w górę. Ale będzie też druga kategoria usług, których nie da się sprzedać za granicę, na przykład fryzjera czy recepcjonisty w hotelu, a których koszty też znacznie wzrosną. W efekcie wzrosną ceny tych usług dla Polaków.
Ile powinna wynosić płaca minimalna?
Jeśli wysokość płacy minimalnej jest ustawiona poniżej płacy rynkowej dla osób niewykwalifikowanych, to nic złego się nie dzieje. Jeżeli jest zlokalizowana w okolicy tego poziomu, jedyną negatywną konsekwencją jest to, że część osób o najniższych kwalifikacjach nie może znaleźć pracy. Dla gospodarki nie ma to większego znaczenia, z kolei jest tragedią dla osób wyłączonych z rynku pracy. Natomiast kiedy podnosimy płacę powyżej rynkowej stawki, to stymulujemy inflację, zmniejszamy konkurencyjność polskiej gospodarki i osłabiamy eksport. Takie eksperymenty były robione na Węgrzech i w Japonii. W obydwu przypadkach skończyło się to źle.
Zwróciłbym uwagę na jeszcze jeden element. Poziom płacy minimalnej z perspektywy Warszawy czy Krakowa jest nieistotny, tam ludzie zarabiają więcej. Natomiast jest bardzo istotny z punktu widzenia polski powiatowej, obrzeży województwa kujawsko-pomorskiego czy podlaskiego, gdzie jeszcze niedawno średnie wynagrodzenie wynosiło ok. 3 tys. zł. Jeżeli podniesiemy tam płacę minimalną do poziomu średniego wynagrodzenia, to okaże się, że połowa ludzi będzie zarabiać tyle samo, czyli tyle, ile mówią przepisy. To bardzo źle wpływa na poziom i jakość pracy. Pracownicy nie mają motywacji, by lepiej pracować, dokształcać się, rozwijać swoje umiejętności, bo i tak będą zarabiać tyle samo, co ich koledzy, którzy się nie starają, którym nie zależy.
Powiedział pan kiedyś, że aby Polacy nie wyjeżdżali do pracy za granicę, powinni godnie zarabiać. Ile to jest godnie?
Każdy, kto na siebie zarabia, kto jest w stanie się sam utrzymać, zarabia godnie. Jeżeli ktoś nie zarabia, żyje z cudzych pieniędzy, jak choćby z zasiłków, wtedy możemy mówić o braku godności. Natomiast żadna uczciwa praca nie hańbi, bez względu na poziom wynagrodzenia. Jeżeli nastolatek zarabia 5 zł za godzinę koszenia trawy, to jest to godne wynagrodzenie.
A gdyby to nie był nastolatek, a statystyczny Kowalski? Jaka powinna to być kwota?
Wynagrodzenia w żaden sposób nie zależą od naszych oczekiwań czy potrzeb, ale od tego, ile dajemy z siebie pracodawcy. Poziom płac ustalany jest przez grę – popyt i podaż. To, ile zarabiamy, zależy więc od wielu czynników, od tego, w jakiej branży pracujemy, jakie jest akurat na nią zapotrzebowanie, jakie mamy kwalifikacje i umiejętności. Można skończyć kierunek studiów, który nie daje żadnych praktycznych umiejętności, tym samym nie jest potrzebny na rynku pracy. A można też edukację zakończyć na szkole podstawowej, za to być świetnym murarzem czy stolarzem i zarabiać bardzo dobre pieniądze. Dlatego ciężko mi podać kwotę, która powinna być odpowiednia. Jedni są obrotni, potrafią wszystko zrobić, drudzy mają dwie lewe ręce. Nie widzę żadnego powodu, żeby mieli zarabiać tyle samo.
To jak likwidować nierówności płacowe? Jaka powinna być relacja między wynagrodzeniem szeregowego pracownika firmy a jej dyrektorem?
Ale co mnie to w ogóle interesuje? To zależy od zarządu danej firmy, w każdej powinno być inaczej. Przykładowo w klubie sportowym, który zrzesza najlepszych piłkarzy świata, podejrzewam, że to oni, jako pracownicy, zarabiają lepiej, niż zarząd. W innych firmach będzie odwrotnie. Wszystko zależy od tego, co stanowi wartość dodaną danej firmy. Zakładam, że w firmach doradczych największym kapitałem są ludzie i ich wiedza, więc jeśli firma nie będzie o nich dbała, nie będzie im płaciła odpowiednio wysoko, to oni wybiorą nowego pracodawcę. Natomiast w firmie, gdzie główny core stanowią patenty, maszyny, to tam rola człowieka jest mniejsza, a rośnie rola osoby zarządzającej.
Próba ustalenia sztywnej proporcji jest zupełnie niewłaściwa. Pewne jest jedno - jeżeli firma będzie zaniżała wynagrodzenia, to wypadnie z rynku. Jeżeli będzie je zawyżała, również czeka ją taki los, bo będzie ponosiła zbyt wysokie koszty. Dlatego chciałbym, aby to nie ekonomiści, nie politycy, a przedsiębiorcy decydowali, ile płacą swoim pracownikom. Wtedy wygrają „dobre” stawki, a ci, co przestrzelą w którąkolwiek ze stron, zostaną przez rynek zjedzeni.
Niedawno rozmawiałam z Kamilem Fejferem, analitykiem rynku pracy, o nierównościach płacowych. Wskazał on, że jednym z mechanizmów likwidujących je jest podnoszenie podatków osobom zarabiającym więcej i przekazywanie ich na budowy dróg, poprawę jakości edukacji czy wyższe wynagrodzenie na przykład dla pielęgniarek czy położnych. Takie pomysły ostatnio również pojawiają się w przestrzeni publicznej, m.in. w kontekście Nowego Ładu.
Dobrze by było, aby nasze podatki szły na budowę dróg czy poprawę jakości edukacji. Niestety w coraz większej mierze idą na transfery socjalne do ludzi, którzy tych podatków nie płacą. To rozwiązanie w stylu tabelek z Excela - ktoś bogaty zarabia kilka milionów, to mu podniesiemy podatki i od razu będzie więcej wpłacał do budżetu. Nie, nie będzie. Bo jak komuś podnosimy podatek z 20 do 40 proc., a zarabia taka osoba milion, to tworzymy mu 200 tys. budżetu na walkę z państwem, które on przeznaczy na doradców podatkowych, a docelowo na ominięcie tej podwyżki.

Musimy pogodzić się z tym, że najbogatszych nie da się efektywnie wysoko opodatkować. Wiele państw to już zrozumiało. Dobrym przykładem jest Szwecja, gdzie w praktyce istnieje bardzo degresywny system podatkowy. Oni po dekadach prób i błędów, testowania różnych rozwiązań wysokiego opodatkowania bogatych, zrozumieli, że efektem tego jest jedynie to, że najbogatsi wyprowadzili swoje biznesy ze Szwecji. Nie widzieli sensu płacić tak wysokich podatków. Obecnie funkcjonujący w Szwecji model podatkowy zakłada, że wysoko opodatkowani są ludzie zarabiający dobrze jak na szwedzkie warunki, a ci najlepiej zarabiający płacą niższe podatki. Musimy się z tym pogodzić, że jeśli chcemy utrzymać wysoki udział państwa w gospodarce, to ciężar podatków muszą wziąć na siebie ci średnio zarabiający. Tych najlepiej zarabiających jest po prostu za mało.
Wie pani, ile pieniędzy trafiło do budżetu z 4-proc. daniny solidarnościowej od dochodów powyżej miliona? Było to 1,5 mld złotych. Ułamek kosztów 14. emerytury. Widać wyraźnie, że wyższe opodatkowanie najbogatszych nie powodowało, że państwo zarobiło na najbogatszych. Budżetu z tego nie da się uszyć. Jedynie wygonimy ich z Polski, a pieniędzy jak nie było, tak nie będzie.
Co pan sądzi o jawności wynagrodzeń?
Nie zmuszałbym nikogo do ujawniania wynagrodzeń, ale jestem zdania, że w dobrym tonie jest podawanie stawek w ogłoszeniu o pracę. Cały czas prowadzę rekrutację do swoich biur i podaję w ogłoszeniach proponowane wynagrodzenie. Natomiast, jeśli ktoś chce to ukryć, to powinien mieć do tego prawo.
Jednym z argumentów przemawiającym za jawnością wynagrodzeń jest to, że pomoże ona w zlikwidowaniu luki płacowej.
A czemu mamy ją likwidować?
Bo kobiety, mimo że są lepiej wykształcone od mężczyzn, za tę samą pracę otrzymują mniejsze wynagrodzenie. To nie jest uczciwe.
Jeżeli ktoś robi to samo, to zarabia tyle samo, jeśli robi mniej, wtedy zarabia mniej. I tak właśnie jest z kobietami. Kilka lat temu w jednym z popularnych dyskontów zauważyłem informację mówiącą o tym, ile pracownik może podnosić kilogramów w czasie dniówki. Było to uzależnione od płci. Mężczyzna musiał w ciągu dnia przenieść zdecydowanie więcej kilogramów, niż kobieta. Dlaczego więc kobieta ma zarabiać tyle samo, co mężczyzna, skoro może przenieść mniej towaru? Uważa pani, że ona wykonuje taką samą pracę?
Nie. Jednak odnosi się pan do najprostszego przykładu - różnic biologicznych. Natomiast luka płacowa występuje na każdym możliwym stanowisku, gdzie nie będziemy mówić o różnicach wynikających z płci. Występuje w finansach, IT, administracji czy wśród lekarzy.
Żeby zrobić karierę w bardzo wymagającej branży, zostać najlepszym programistą, zostać szefem międzynarodowej firmy, z powodzeniem prowadzić własny biznes, trzeba w to włożyć bardzo dużo wysiłku, czasu, energii. Trzeba się wykazać wielką determinacją, ambicją. Wreszcie trzeba poświęcić życie prywatne, siedzieć w pracy po kilkanaście godzin dziennie przez wiele lat. Może sobie na to pozwolić więcej mężczyzn niż kobiet. A przyczyny są zupełnie naturalne. Mężczyzna może, jeśli będzie chciał, spróbować założyć rodzinę po 40. roku życia, a nawet później. Jest do tego biologicznie zdolny. Dzięki temu te 15-20 lat zaraz po studiach może poświęcić na rozwijanie kariery zawodowej, zdobycie jak najlepszego stanowiska. Kiedy to osiągnie, może zacząć myśleć o rodzinie.
Kobiety są tu poszkodowane, bo z przyczyn czysto biologicznych nie mają tyle czasu. Muszą założyć rodzinę wcześniej. Dlatego w tych kluczowych latach dla kariery większość kobiet decyduje się na posiadanie dziecka, tym samym wypada z rynku pracy. Co więcej, ich doświadczenie jest mniejsze, ich determinacja do poświęcenia, bardziej wydajnej pracy jest mniejsza.
Bardzo cenię to, że panie zajmują się dziećmi, że je rodzą, wychowują, ale dla mnie jest oczywiste, że odbywa się to kosztem kariery zawodowej. Nie da się pracować na 100 proc. w firmie i jednocześnie zajmować się domem, wychowywać dzieci. To oczywista przyczyna, przez którą kobiety po 10 latach pracy będą zarabiały mniej, bo przez te 10 lat mniej włożyły w firmę. Nie uważam, że to jest złe, dlatego też nie powinniśmy z tym walczyć. Wręcz przeciwnie, jestem zdania, że więcej kobiet powinno zająć się domem. Być może wtedy nie mielibyśmy takiej katastrofy demograficznej, jaką mamy obecnie.
Czyli co? Kobieta, która łączy pracę zawodową z wychowywaniem dzieci, traci na tym finansowo, i to jest pana zdaniem dobre?
Z żoną mamy trójkę dzieci. Wiem, ile wysiłku kosztuje wychowanie ich. To bardzo ciężka i wymagająca praca, bardzo cenię za nią moją małżonkę. Natomiast, niestety, rzeczywistość jest brutalna. Jeżeli kobieta część swojego czasu i głowy poświęca dzieciom, to nie poświęci ich pracy. Oczywiście zdarzają się wyjątki, gdzie matki kilkorga dzieci zostają prezesami dużych firm, ale to są wyjątki potwierdzające regułę. Zazwyczaj takie kobiety zostają z dziećmi w domach lub biorą urlop wychowawczy w pracy. Tak jest zbudowany świat.

Dlaczego mężczyzna nie zostanie z dziećmi w domu, nie włączy się bardziej w wychowanie dzieci?
Tak został stworzony świat, że to kobiety zajmują się dziećmi. Wydaje mi się, że nie ma sensu - z przyczyn czysto ideologicznych - zmieniać tego obrazu. Jeżeli decydujemy się, że gospodarka ma być prywatna, firmy raczej mają być prywatne, to musimy pozwolić tym firmom samym decydować o wynagradzaniu swoich pracowników. Ja bardzo bym nie chciał, aby ktoś z zewnątrz przychodził do mojej firmy i mówił, ile mam płacić kobiecie i mężczyźnie w mojej firmie. Jeżeli zaczniemy ruszać lukę płacową, to pozbędziemy się największych atutów gospodarki rynkowej, czyli dynamizmu, kreatywności.
A ile trzeba pracować, żeby było to efektywne? Coraz częściej mówi się o skróceniu tygodnia pracy do 4 dni.
Liczba dni pracy powinna zależeć wyłącznie od pracownika i pracodawcy. Na przykład w chińskich firmach technologicznych pracuje się 6 dni w tygodniu. Jeśli cała Europa przejdzie na 4-dniowy tydzień pracy, to za 10 czy 20 lat Chińczycy po prostu nas wykupią. Są branże, w których trzeba pracować bardzo dużo. To m.in. lekarze, programiści. Nie widzę powodu, żeby im to ukrócać. Znam ludzi, którzy pracują dwa dni w tygodniu i zarabiają wystarczająco, by utrzymać rodzinę. Na pewno nie można zmuszać pracodawców do skracania tygodnia pracy. W każdej firmie powinno to wyglądać inaczej.
Chciałam jeszcze zapytać o dochód gwarantowany. Ponad połowa Polaków w wieku 18-64 poparłaby wprowadzenie w Polsce bezwarunkowego dochodu podstawowego - wynika z badań Polskiego Instytutu Ekonomicznego.
To bardzo zły pomysł. Na szczęście jest nierealny do wprowadzenia. Żeby praca rzeczywiście stała się dla człowieka przyjemnością, a nie obowiązkiem, to powinien on dostawać od państwa kwotę, za którą mógłby się utrzymać. Po prostu nie ma na to pieniędzy. Tym samym na razie nie ma tematu.
A gdyby nasza gospodarka z czasem tak się rozwinęła, że byłoby nas na to stać?
Wprowadzenie dochodu gwarantowanego miałoby na nią tragiczny wpływ. Praca jest czymś dobrym. Jeżeli nasze życie od niej nie zależy, to przestajemy pracować. Zachowujemy się biernie i degenerujemy się. Widać to na przykładzie majętnych rodzin. Jest takie powiedzenie, które doskonale to obrazuje: pierwsze pokolenie pracuje, drugie baluje, a trzecie bieduje. Okazuje się, że funkcjonuje ono w wielu kulturach i jest bardzo prawdziwe. Gdy prześledzi się losy najbogatszych rodzin, to okaże się, że z każdym kolejnym pokoleniem majątek robił się coraz mniejszy.
To pokazuje, że osoby, które nie muszą pracować, są mniej ambitne, mniej pracowite, potrafią tylko roztrwaniać zarobione przez kogoś innego pieniądze. Ten mechanizm byłby jeszcze bardziej widoczny w przypadku społeczeństwa, gdybyśmy wprowadzili dochód gwarantowany. Zasiłki socjalne czy dla bezrobotnych rozleniwiają i sprawiają, że odbieramy tym ludziom trochę godności. Nie dajemy im szansy dać coś od siebie dla społeczeństwa.
Skoro nie zasiłki, to może zapisać prawo do pracy w Konstytucji RP? Taki pomysł zgłosiła niedawno Katarzyna Duda z partii Razem.
Rozumiem, że państwo musiałoby zapewniać tę pracę w formie robót publicznych. Problem polega na tym, że jeśli każdy, niezależnie do tego, jak się stara, miałby pracę i nie obawiałby się, że może zostać bezrobotnym, to przychodziłby do niej i nic w niej nie robił. Nie musiał się starać, bo miałby ją zagwarantowaną.
Czytałem kiedyś stenogramy sejmowe z Sejmu Ustawodawczego z lat 1919-1920, kiedy państwo polskie wprowadziło roboty publiczne. Ludzie przychodzili do pracy i nic w niej nie robili, bo nie musieli, właśnie dlatego, że mieli ją zapewnioną. Niestety tak skończyłby się ten eksperyment.
Ludzie w większości są tacy, że jeśli nie zmusi się ich do dobrej pracy, to nie będą dobrze pracować. Więc jeśli nie otrzymają bodźca pobudzającego, to nic nie zrobią. Skończy się więc tym samym, co zasiłki. Dużym kosztem i kiepskim efektem dla gospodarki.


KOMENTARZE (24)