Startupowe doświadczenie zdobywała w samym sercu technologicznego świata - w Dolinie Krzemowej. Julia Krysztofik-Szopa, prezes Fundacji Startup Poland, w rozmowie z PulsHR.pl wytyka błędy w polskim systemie edukacji i podpowiada, jak je naprawić. Wyjaśnia też, dlaczego dzieci powinny w szkole opanowywać trudną sztukę przegrywania.
- Po pierwsze, od samego początku myśleć globalnie. Od początku budować firmę, która będzie biznesem dostarczającym wartość klientowi w dowolnym miejscu na świecie. Podejście w stylu “najpierw podbiję Polskę, potem dopiero świat” to trochę marnowanie szansy. Od razu celujmy w świat!
Po drugie, mieć świadomość, że nawet jeśli poniesiemy porażkę, to świat się nie zawali. Wręcz przeciwnie. Każda porażka daje nam możliwość zdobycia doświadczenia, wiedzy, której inni przedsiębiorcy, ci, którzy tego nieudanego eksperymentu biznesowego nie przeprowadzili, nie mają.
Po trzecie, zakładając startup już na początku myśleć o tym, do jakiej wielkości biznesu, do jakiej wyceny i w jakim czasie chcemy swój startup doprowadzić. Wielu startupowców w Polsce za punkt honoru bierze sobie stworzenie biznesu, który zapewni im sensowne pensje i pozwoli żyć na w miarę przyzwoitym poziomie. Ale w “startupowej grze” nie o to chodzi. Startupy mają stawać się szybko spółkami o wysokiej wycenie, takimi, które mogą zadebiutować na giełdzie lub które można sprzedać z zyskiem.
Podczas debaty o ekosystemie startupów zorganizowanej w ramach Europejskiego Kongresu Gospodarczego wskazywała pani na braki w programach edukacyjnych w szkołach podstawowych. Startupy i szkoła - mało kto powiąże te dwie kwestie...
- Pamiętam swoje doświadczenia z czasów szkolnych, choć muszę przyznać, że miałam dużo szczęścia. Rodzice robili wszystko, żeby wystarczyło na najlepszą możliwą edukację dla mnie i siostry. Wybierali nam takie szkoły, w których byłyśmy od bardzo młodego wieku uczone podejmowania decyzji, dokonywania wyborów - czyli tego, co codziennie musi robić przedsiębiorca.
Kiedy głośno zrobiło się o zmianach w oświacie, jakie weszły w życie we wrześniu 2017 r., przejrzałam nowe podstawy programowe. Byłam ciekawa, czy w dzisiejszej szkole uczy się dzieci tych podstawowych kompetencji. Zauważyłam wtedy, że nigdzie w tych dokumentach nawet słowem nie jest wspomniane, że absolwent takiej a takiej klasy powinien umieć podejmować decyzje, ewaluować opcje czy dokonywać wyboru. W szkole podstawowej w ogóle się tych kompetencji nie docenia.
Dlaczego jest to tak ważne w tak młodym wieku?
- Kiedy patrzę na swoje własne doświadczenia, już w liceum (International Baccalaureate w III LO w Gdyni) sama musiałam wybrać swoje przedmioty, stworzyć swój plan lekcji. Podobnie na uniwersytecie. Oczywiście były minimalne obostrzenia, ale o ostatecznym kształceniu swojego curriculum decydowałam sama.
Dziś odcinam kupony od tego, bo studiowałam naraz np. filozofię, logikę, makroekonomię, hungarystykę, analizę matematyczną czy geometrię z algebrą liniową. Mnóstwo różnych rzeczy, które w tradycyjny sposób do siebie nie pasowały, ale znajdowały się w obszarze moich zainteresowań. To też sprawiało, że bardzo chciało mi się chodzić na te zajęcia - bo sama je sobie przecież wybrałam.
Natomiast większość uczniów, studentów tresowana jest do funkcjonowania w sztywnych ramach: masz zdać takie a takie przedmioty i kropka. Wybrać możesz co najwyżej promotora pracy magisterskiej. Dlatego większość tak wytresowanych ludzi zderzona z taką swobodą nie umie podjąć decyzji i w pełni wykorzystać szansy, jaka przed nimi stoi.
Co dała pani możliwość wyboru?
- Tok uczenia, który polega na samodzielnym kształtowaniu swojego programu edukacji i rozwoju, rozwija umiejętność podejmowania decyzji i brania za siebie odpowiedzialności. Uczy dostrzegania szans i rozsądnego gospodarowania czasem. Mając świadomość, że sama decyduję o tym, czego będę się uczyć, nim podejmę decyzję, dwa razy zastanawiałam się, co czas spędzony w danym miejscu mi da. Czego się tam nauczę, jak tę wiedzę będę mogła wykorzystać w praktyce, czy nie zmarnuję cennych studenckich godzin, które mogłabym spędzić zupełnie inaczej?
Takie podejście jest ważne dla przedsiębiorców, którzy bardzo uważnie podchodzą do swojego czasu. Każdą godzinę włożoną w jakieś działanie przekładają na zysk dla firmy czy rozwoju swojego zespołu lub produktu. To bardzo przedsiębiorcze myślenie, które polega na ciągłym kalkulowaniu wartości czasu, jaki poświęcamy na różne rzeczy. A przecież wszyscy mamy czasu dokładnie tyle samo.
Możliwość podejmowania decyzji rozbudza w nas umiejętność kształtowania rzeczywistości wokół siebie. Pamiętajmy, że przedsiębiorca czy startupowiec, budując firmę, kształtuje zespół ludzi, którzy pracują nad tym, co on uważa za wartościowe. To on buduje strategię. Ona nie bierze się znikąd. Trzeba ją wymyślić. Dlatego umiejętność zarządzania swoim czasem, podejmowania decyzji jest dokładnie tym wszystkim, czego powinniśmy się uczyć od najmłodszych lat. A nie uczymy się.
Dlaczego w szkole powinniśmy opanowywać skomplikowaną sztukę przegrywania?
- Przegrywanie jest naturalnym elementem zdobywania doświadczenia. Weźmy na przykład startup, który szuka inwestora: skontaktuje się z setką funduszy. 80 z nich powie, że pomysł jest tak mało dla nich interesujący, że nie ma sensu się spotykać. Z pozostałej dwudziestki 19 powie, że przedsięwzięcie nie ma racji bytu, nie urośnie, nie jest dobrym biznesem. I dopiero ten jeden, ostatni, odważny, będzie chciał wejść w deal. Te wszystkie odmowy często interpretujemy jako przegraną, poddajemy się. Ale w takim “przegrywaniu” nie chodzi tylko o to, by znieść je z honorem, ale przede wszystkim o naukę wytrwałości i wyciągania nauczek.
Czytaj więcej: Zamieniła pracę w korpo na start-up. Teraz jej Nais ma zrewolucjonizować rynek benefitów w Polsce
Moim zdaniem już w szkole dzieci powinny zacząć rozwijać tę umiejętność. Mieszkając w Stanach, na żywo widziałam obrazek, jaki wielu z nas ogląda na filmach familijnych. Kilkuletnie dzieci chcąc zarobić samemu kilka gorszy, stawiają na chodnikach stragany z lemoniadą domowej roboty. Jedni klienci powiedzą, że im nie smakuje. Drudzy skrytykują, że zastawiają im chodnik. Trzeci kupią kubeczek i wypiją ze smakiem. Dla tych dzieci jest to bezcenne doświadczenie. Co więcej, one nie poddają się przy niepowodzeniu, tylko w kolejnych dniach starają się poprawiać błędy.
Zastanawia mnie, jak to wygląda w polskiej szkole. Czy kiedy 10-latek nie poradzi sobie ze sprawdzianem, po takiej wtopie może liczyć na rozmowę z nauczycielem, który wskaże mu błędy i wyjaśni, na co powinien zwrócić uwagę? Czy jeśli powinie mu się noga na szkolnym przedstawieniu, usłyszy od wychowawcy „nie martw się, musisz poćwiczyć i ci się uda”. Wydaje mi się, że tego nadal nie ma w polskiej szkole.
Do Doliny Krzemowej trafiła pani za mężem, który przyjął ofertę pracy od Googla. Można powiedzieć, że sporo pani skorzystała na jego awansie.
- Bardzo bliskie jest mi powiedzenie „kwitnij tam, gdziekolwiek jesteś posadzony”. Jestem zwolenniczką wykorzystywania każdej szansy, jaką daje nam życie, a przeprowadzka do Doliny Krzemowej była jedną z nich.
Dolina Krzemowa daje ogromną szansę rozwoju. Tam każdy jest skądś. Każdy jest przyjezdny. Przez to wszyscy poszukują nowych więzi. One są nieco słabsze niż te, jakie znamy w Polsce, ale za to bardzo szerokie. To przydaje się w prowadzeniu biznesu. Okazuje się, że kiedy ktoś potrzebuje czegoś, zawsze znajdzie się ktoś, kto zna kogoś, kto akurat potrafi rozwiązać problem i jest chętny do współpracy.
Dolina Krzemowa daje ogromną szansę rozwoju - przekonuje prezes Startup Poland. (fot.shutterstock.com)
Jakie doświadczenie przywiozła pani do Polski?
- W Kalifornii mieszkałam trzy lata, stamtąd wyprowadziliśmy się do Zurychu w Szwajcarii. W sumie po pięciu latach wróciliśmy do Polski. Kalifornia bardzo mnie zmieniła. W akceleratorze Blackbox.vc wyszukiwaliśmy na całym świecie – poza Stanami – warte uwagi startupy. One przyjeżdżały do nas z planem pozyskania inwestora w Krzemowej Dolinie, a my ich do tego procesu fundraisingu przygotowywaliśmy.
Czytaj więcej: Baby By Ann: Anna Lewandowska tworzy start-up
Wcześniej takich pełnych energii startupowców znałam jedynie z prasy czy książek, tam byli na wyciągnięcie ręki. Okazało się, że są to normalni ludzie, którzy po prostu wiedzą, czego chcą i robią wszystko, by to osiągnąć. Niczym nie różnią się od Polaków chcących zrealizować swoje pomysły.
Co zostało z tych garaży, w których swoje biznesy rozpoczynali najwięksi gracze?
- One nadal są, choć od razu dodam, że nie mają nic wspólnego z typowymi budkami czy blaszakami, w jakich my zostawiamy auta. Do tego dziś nikt nie zaczyna tam biznesu w takim miejscu. Mit Hewlett-Packarda jest żywy, ale pamiętajmy, że początki tej historii to lata 50. Dziś raczkujące startupy mają do dyspozycji o wiele lepszą infrastrukturę lokalową, choć trzeba podkreślić, że nieruchomości w Krzemowej Dolinie są horrendalnie drogie.
Potrzebujemy w Polsce Doliny Krzemowej?
- Byłabym bardzo ostrożna w mówieniu o możliwościach sklonowania Doliny Krzemowej. W Europie były już takie pomysły, jak na przykład rosyjska Dolina Krzemowa w Skołkowie. To nie działa.
Dolina Krzemowa to ewenement na skalę światową, związany między innymi z tym, że w jej centrum działa Uniwersytet Stanforda, że to tam w latach 50. realizowano programy badawczo-rozwojowe federalnej agencji DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency), to tam rozwijano pierwsze półprzewodniki. Jednak przez to, że w Stanach wszystko działo się na dość małym obszarze ok. 150 km pasa ciągnącego się nad zatoką San Francisco, udało się osiągnąć zagęszczenie ludzi, którzy nieustannie “zderzali” swoje pomysły, tworząc kreatywną, biznesową energię. Gdziekolwiek indziej trzeba by od podstaw tworzyć takie miejsce, takie warunki, a nie da się sztucznie tego zrobić.
Od lat mówi się, że polska Dolina Krzemowa mogłaby powstać w Rzeszowie, Małopolsce czy Górnym Śląsku. Propozycji padło wiele.
- Na pewno nie ma co przenosić wzorców jeden do jednego. Najnowszą taką “Doliną Krzemową” jest kanton Zug w Szwajcarii. To mało znane miasteczko nieopodal Zurychu, o którym mówi się, że jest Krypto Doliną (Crypto Valley). Wzięło się to stąd, że panują w nim bardzo elastyczne prawa dotyczące emisji tokenów na blockchainie czy prowadzenia biznesów opartych na kryptowalutach.
Większość państw podchodzi do blockchaina “jak do jeża”, związane jest z nimi duże ryzyko malwersacji, nadużyć czy prania pieniędzy. Natomiast kanton Zug znalazł w tym swoją niszę i trafił do światowej czołówki. Siłą rzeczy wszyscy zainteresowani tą gałęzią biznesu ciągną – nomen omen do – Zugu. Innym podobnym do Zugu ekosystemem jest maleńka wyspa - Malta.
Czytaj więcej: Rozkręcał Alior Bank, teraz postawił na własny start-up. "To przykład magii współczesnej bajki o start-upie"
To pokazuje, że tak naprawdę dobre prawo, które w przypadku blockchaina w Zugu i na Malcie jest bardzo liberalne, otwarte i elastyczne, powoduje, że w danym miejscu pojawiają się osoby zainteresowane otwarciem tam swojego biznesu.
Mówimy o zmianach w prawie, tymczasem wskazuje pani na inny problem - bardziej przyziemny, z jakim dziś muszą zmierzyć się start-upy w Polsce. Niska stopa bezrobocia. Dlaczego w przypadku startupów to aż tak duży problem?
- Problemem nie jest sama stopa bezrobocia, a konsekwencje, jakie ze sobą niesie. W tym przypadku rynek pracownika i presja wynagrodzeń. Startupy konkurują o wysoko wykwalifikowaną kadrę inżynierską i zarządzającą, czyli o ludzi, którzy chcą zarabiać najlepiej. Co więcej, konkurują o nich nie tylko z firmami z Polski, ale z całego świata. Na przykład w Krzemowej Dolinie programista na wejściu dostaje pensję rzędu 100-300 tys. dolarów. Na polskim rynku takie wynagrodzenia są niemalże niemożliwe do osiągnięcia.
Czytaj więcej: Start-upy w Polsce. Obecny ekosystem sprzyja rozwojowi?
Czym więc skusi go polski raczkujący startupowiec, który nie ma pewności, że odniesie sukces? Możemy mówić o misji, zmienianiu świata na lepsze. Tylko na jak długo to wystarczy? Pytanie jest jeszcze bardziej zasadne, kiedy weźmiemy pod uwagę to, że Google czy Facebook oferują nie tylko wyższą pensję, ale także dużo lepsze możliwości rozwojowe.
Czyli co? Rynek pracownika mocno ograniczy rozwój startupów w Polsce?
- Nie chciałabym tak mówić. Wolę wersję, w której rynek pracownika bardzo mocno zwiększy presję na wynagrodzenia, które w Polsce w każdym segmencie są żenująco niskie. Tym samym najlepsi inżynierowie i menedżerowie będą chcieli pracować w Polsce.
KOMENTARZE (13)