Trwa rejestracja uczestników na nasz tegoroczny Europejski Kongres Gospodarczy. Zapraszamy! Udział możecie potwierdzić pod
tym linkiem.
• Przyjęcie przez UE dyrektywy dotyczącej pracowników delegowanych raczej nie będzie miało miejsca w tym roku – zauważa w rozmowie z PulsHR.pl dr Marek Benio.
• Wiele zależy od postawy rządów państw, z których wywodzi się większość pracowników delegowanych – podkreśla.
• Otwarty i konkurencyjny rynek w UE zostanie zachowany, a polskie firmy dalej będą mogły delegować tam pracowników - przekonuje.
****
Wraz z końcem lata rośnie niepokój pracodawców firm, którzy prowadzą biznes w Europie Zachodniej. Grzmią, że kiedy po wakacjach UE wprowadzi zmiany w dyrektywie ws. pracowników delegowanych część firm zbankrutuje i wzrośnie bezrobocie, bo Emmanuel Macron już tworzy koalicję przeciw Polsce i Węgrom. To realne zagrożenie, czy tylko sensacja na lato, realna tak samo, jak potwór z Loch Ness?
Marek Benio: - Tak naprawdę nie wiadomo, kiedy dyrektywa zostanie uchwalona. I czy na pewno. Głosowanie w komisji ds. zatrudnienia w Parlamencie Europejskim jest przewidziane na 28 września br., natomiast w Radzie Europy w październiku. Później będą tzw. posiedzenia trilogowe, czyli negocjacje trzech instytucji: Komisji, Parlamentu i reprezentacji Rady Europejskiej, które zakończy przyjęcie wspólnego stanowiska. Dopiero wówczas PE ostatecznie przegłosuje uzgodnioną wersję.
W optymistycznej wersji można przyjąć, że nowelizacja zostanie uchwalona przez PE w tym roku. Moje doświadczenia w pracy nad dokumentami prawa europejskiego podpowiadają jednak, że realnie będzie to pierwsza połowa przyszłego roku.
Poprzednia praca nad dyrektywą dotyczącą pracowników delegowanych, tzw. wdrożeniowa, trwała dwa lata. Ponieważ obecnie nie ma jednomyślności co do nowych przepisów, są ogromne różnice zdań między państwami Europy Środkowo-Wschodniej i tzw. starej piętnastki, negocjacje mogą potrwać dłużej.
Czyli polskie firmy delegujące pracowników nie mają się czego bać?
Nie do końca. Wiele zależy od postawy rządów państw, z których wywodzi się większość pracowników delegowanych. To oni zyskują najwięcej na wprowadzeniu nowych rozwiązań ponieważ ich zarobki na czas delegowania gwałtownie wrosną.
Zmiany w przepisach o delegowaniu pracowników proponowane przez Komisję Europejską wprowadzają zapis, że delegowany pracownik będzie musiał otrzymywać wszystkie składowe wynagrodzenia oraz dodatki i premie wynikające z lokalnych regulacji, mogą jednak sprawić, że ich miejsca pracy będą zagrożone. Wysyłanie pracowników za granicę stanie się bowiem nieopłacalne dla ich pracodawców.
Największa liczba pracowników delegowanych pochodzi z Polski. W UE już co czwarty pracownik to Polak. W ub.r. ZUS wydał ponad pół miliona potwierdzeń ubezpieczenia społecznego dla pracowników delegowanych. Drugi i trzeci kraj pod względem ilości wydanych potwierdzeń na zatrudnienie to Niemcy i Francja, bo i z tych krajów obywatele są delegowani do pracy do innych państw Unii. Ale one razem delegują tyle co Polacy.
Czytaj też: Ministerstwo Rozwoju o pakiecie dla średnich miast i Polski Wschodniej
Na dalszych miejscach jest Hiszpania i Portugalia. Jeśli jednak porównamy odsetek pracowników delegowanych do całej siły roboczej w danym państwie okaże się, że najwięcej pracowników deleguje Słowenia.
O co konkretnie chodzi z tą dyrektywą?
Wspomniany dokument, to tzw. dyrektywa ukierunkowana. Proponuje ona zmiany, które na pierwszy rzut wydają się mało ważnymi poprawkami technicznymi, ale jedna z nich jest niebezpieczna dla swobody świadczenia usług w krajach UE. Dotyczy ona zmiany pojęcia obecnego zapisu „minimalnych stawek płac” na pojęcie „wynagrodzenie”.
Jeśli pracownik delegowany jest do pracy z Polski do Niemiec, to znaczy, że musi zarobić co najmniej minimalną stawkę płacy tego z państwa, w którym płace są wyższe, czyli co najmniej 8,5 euro za godzinę. Ma to chronić gospodarki bogatszych państw przed zaniżaniem cen pracy.
Polscy pracownicy na takie rozwiązanie nie będą narzekać?
Jest to sprawiedliwe rozwiązanie. Jednak zmiana sformułowania „minimalne stawki płac” na „wynagrodzenie” wprowadza znaczącą niepewność prawną. Minimalne stawki płac są dobrze definiowalne we wszystkich państwach UE, natomiast pojęcie „wynagrodzenia” często się różni. W jego skład wchodzą bowiem różnego rodzaju dodatki, często negocjowane na poziomie układów zbiorowych pracy, prawa lokalnego, układów branżowych.
W niektórych krajach, jak np. we Włoszech inne są stawki wynagrodzenia dla poszczególnych branż, ale również regionów, a nawet dla poszczególnych profesji. Znajomość tak rozległego prawa lokalnego będzie stanowiła utrudnienie w prowadzeniu działalności. Pracodawca nie będzie miał pewności czy dobrze wyliczył wynagrodzenie..
Przy negatywnym, ksenofobicznym nastawieniu do obcych w państwach przyjmujących, które jest tam coraz powszechniejsze, łatwiej będzie wyeliminować uczciwego konkurenta z krajów Europy Środkowo-Wschodniej zarzucając mu, że nieprawidłowo wyliczył wynagrodzenie. Pod pretekstem ochrony praw pracowników, będzie dochodziło do eliminacji firm konkurujących.
Państwa starej Unii oskarżają nas o socjalny dumping na ich rynku pracy i nieuczciwą konkurencję. Słusznie?
To, czym dziś konkurujemy z firmami na Zachodzie, to nie tylko niska płaca i tania siła robocza. Badania prowadzone przez rząd francuski, Instytut Bruegel`a z Brukseli z ostatnich dwóch lat pokazują, że zatrudnienie pracownika delegowanego wychodzi nawet drożej, niż zatrudnienie pracownika lokalnego.
Z gromadzonych przez nas danych wynika, że średnie zarobki Polaków pracujących w Unii Europejskiej wyniosły w tym roku blisko 6,7 tys. zł miesięcznie. Średnie zarobki polskich pracowników w Niemczech to 11 tys. zł brutto, w Austrii, gdzie zarabiamy najwięcej, ponad 12 tys. zł. W krajach tych średnie zarobki Polaków są znacznie wyższe, niż płaca minimalna i niewiele niższe niż średnie wynagrodzenie.
Sukcesy w państwach przyjmujących odnosimy przede wszystkim poprzez mobilność i elastyczność, jaką wykazują nasi przedsiębiorcy oraz wykorzystaniu nisz na zachodnich rynkach pracy. Polacy jeżdżą do pracy we francuskich stoczniach nie dlatego, że są tańsi, tylko dlatego, że nie ma francuskich pracowników stoczniowych.
To nie pracownicy delegowani, którzy muszą za granicą zarobić więcej, są problemem starej Unii, tylko pracownicy niedeklarowani, czyli pracujący „na czarno”.
Którzy są wszędzie.
Unikam określenia „praca na czarno” ponieważ stygmatyzuje ono pracownika, jakby to on robił coś złego. Wolę nazywać ich pracownikami niedeklarowanymi. Tymczasem powinniśmy stygmatyzować bandytę, który go zatrudnia.
Sferą, która zaniża znacząco ceny pracy, jest proceder fałszywego samozatrudnienia. Osoba, która ma zarejestrowaną działalność gospodarczą i prowadzi ją jednoosobowo, może również świadczyć usługi za granicą w dowolnym państwie UE. Nie dotyczą jej wtedy przepisy o minimalnym wynagrodzeniu, ani przepisy dyrektywy o pracownikach delegowanych. To jest najłatwiejszy sposób na ominięcie unijnych przepisów o minimalnej płacy w danym kraju.
To też są osoby przedsiębiorcze, z inicjatywą.
To nie są jednoosobowe firmy z prawdziwego zdarzenia, bo nie biorą na siebie ryzyka działalności gospodarczej, tylko osoby, które z powodów ekonomicznych zostały zmuszone do założenia działalności gospodarczej. Badania pokazują, że na każdego pracownika delegowanego przypada 20 pracowników nierejestrowanych, którzy zarabiają mniej, niż powinni.
Zatem to nie pracownicy delegowani stanowią nieuczciwą konkurencje na rynkach unijnych, tylko ci nierejestrowani, których nie dotyczą żadne przepisy. Kraje UE zupełnie z pracującymi „na czarno” sobie nie radzą.
To znaczy, że groźba bankructw firm w Polsce po zmianach dyrektywy o pracownikach delegowanych jest możliwa?
Z pełną odpowiedzialnością powiem, że tak, ale dotyczy to tylko części firm. Małe firmy rodzinne będą miały małe szanse na przetrwanie, a to sól tego sektora. Znakomita większość przedsiębiorstw usługowych, które delegują pracowników, to małe firemki zatrudniające do kilkunastu osób.
Jeśli zaś chodzi i pracowników delegowanych, to wiedzą oni, że ich kwalifikacje są w krajach UE potrzebne i mile widziane. W związku z tym będą mieli do wyboru: albo znaleźć pracę w Polsce, wiadomo, że za mniejsze pieniądze i niekoniecznie w sektorze w którym się wyspecjalizowali, albo zatrudnić się bezpośrednio w państwie przyjmującym „na czarno”.
Mimo wszystkich obaw uważam, że otwarty i konkurencyjny rynek w UE zostanie zachowany, a polskie firmy dalej będą mogły delegować tam pracowników. Patrząc jak prężnie rozwijają się gospodarki europejskie, zwłaszcza gospodarka niemiecka, jestem przekonany, że będzie coraz większe zapotrzebowanie na dojrzałych i doświadczonych pracowników, jakimi są Polacy w UE.
Interesują Cię biura, biurowce, powierzchnie coworkingowe i biura serwisowane? Zobacz oferty na PropertyStock.pl

KOMENTARZE (2)